Podobno wygląda jak kieliszek do jajek. O rany, łapie się za ogoloną na łyso głowę Runio. To wszystko wyjaśnia, to że Chrystus jest Bogiem. Jak mają Graala to mogą wszystko. Zresztą zakon templariuszy został przecież powołany głównie po to, żeby znaleźć Graala. No i go mają. Pomyślcie – kosmiczne odpusty, miliardy Graalów jak ogrodowe krasnale, na straganach wzdłuż głównych dróg. Graale plastikowe, porcelanowe, Graale z modeliny, w różne wzory, kolory, mniejsze i większe, bogato inkrustowane i tandentne. Oczywiście o różnych stopniach magiczności. Żeby nie było piractwa, każdy powinien mieć certyfikat podpisany przez papieża, stwierdzający jego oryginalność i cudotwórczość. Wielki Mistrz mógłby nadzorować to osobiście. Bogato inkrustowany Graal na wielkie uroczystości, Graal turystyczny, składany, Graal polowy dla kapelanów wojskowych, poręczny, łatwy do przechowywania w trudnych warunkach polowych, można także opracować wersję desantowo – szturmową. Koszulki z napisem „Graal Power”. Giełdy używanych Graali. Akcje „Graal Industries Inc.” byłyby lepiej notowane niż „Jordan Water Ltd.” i „Drzazga z Krzyża sp.z.o.o”.

Jeżeli ludzkość chce przeżyć, nie powinna popadać w zwątpienie.

Zadzwonił Matka, kiedy byłem pomiędzy zupą a drugim daniem, od razu zaczął mówić o swoich zębach. Już nie o sercu, płucach, nerkach ani kręgosłupie. To dobrze. Z dziurawymi zębami można żyć, z rozpieprzonym sercem, albo zardzewiałymi nerkami nie bardzo.

Z mózgiem jak mówię, można sobie poradzić, wygląda sensownie napisał Julian Barnes Obawiam się natomiast, że serce, ludzkie serce wygląda na strasznie popieprzone. A teraz ja: obawiam się, że ludzki mózg też jest strasznie popieprzony.

Więc wydałem już mnóstwo pieniędzy na te plomby, a to, bracie, nie są nawet utwardzane, tylko udają, trzymają ci przy zębie coś i udają że utwardzają. A ja mam już coraz mniejszy ząb po prawej stronie, bo mi wyborowali i zostawili krawędzie. I nie mogę jeść bo one się kruszą. Wiecie jak Matka potrafi nawijać, przynajmniej pół godziny, właściwie bez oddechu, wielopiętrowe konstrukcje zdań. Chodzi o to, żeby mówić, a ja jestem przecież tak wdzięcznym słuchaczem. Kudłaty by powiedział: przestań pieprzyć Matka, w dodatku Kudłaty ostatnio używa wyłącznie telefonu komórkowego i jak do kogoś dzwoni, to tylko po to, żeby powiedzieć, że musi już kończyć bo licznik bije. O Jezu, co za kretyn, zupełnie go pokręciło, mówi Matka, którego właśnie pokręciło lumbago albo isjasz i nagle zapomina o swoich zębach.

O wszystkich dentystach na świecie, ale zaraz po odłożeniu słuchawki przypomną mu się kręgarze, neurolodzy, kardiolodzy, onkolodzy, no i weterynarze, choć przecież wszystkich praktykujących w tym mieście zdążył już wyzwać od skurwieli.

Kiedyś usiłował udusić pielęgniarkę. Praca w służbie zdrowia jest nie tylko mało płatna ale i bardzo niebezpieczna.

Jego wyjazdy z Zającami nad morze, dwa dni hedonizmu, zero spania, zero jedzenia, trzydzieści browarów i trzy paczki papierosów. Oparzenia drugiego stopnia u Zająca, ciężkie przejaranie się trawą Dziewula, paranoja u Matki. I Matka wypuszczający się z Dziewulami w miasto. I przed wyjściem amfa, i zaraz po wyjściu joint, później już są prawie w knajpie, kiedy decydują, że trzeba wrócić i zostawić samochód, żeby nie jeździć po pijaku, więc w domu trzeba jeszcze raz wciągnąć amfę a na deser zarzucić grzyba. I można już iść na piwo. A dwa tygodnie później w Chłapowie Matka zastanawia się czy wracać do domu czy zostać jeszcze trzy albo cztery dni. Mam wrażenie, że marnuję tutaj swój czas, mówi Matka a mi i Hipolitowi nie pozostaje nic innego jak zrobić porozumiewawcze miny. Tak jakbyś Matka nie marnował swojego czasu w Warszawie, siedząc w zaciemnionym pokoju i popadając w schizofrenię. Nie odzywając się do swojego bliźniaczego brata. Popijając z dziwnymi kolesiami wódkę na ostrogach na Wiśle, tuż przed wschodem słońca, mając szczęście do znajdowania się zawsze w epicentrum dymu, gdy policja wpada na jakieś przyjęcie i zakuwa biesiadników w kajdanki i oczywiście Matka lądujący na komisariacie i jego ojciec wykorzystujący wszystkie swoje dawne koneksje, Matka ruszający w miasto i chlejący z obcymi, poznanymi pół godziny wcześniej facetami, którzy po paru godzinach przystawiają mu nóż do gardła, zabierając resztę kasy i zegarek.

W sierpniu Matka wyjeżdża do Władysławowa. Z własnym ojcem.

Mieszkają w ośrodku sportowym, Matka chodzi na zabiegi.

Wieczorami galopuje na dyskotekę, gdzie, jak się chwali wszystkim po powrocie, udaje mu się za namiotem, w którym jest bar, przelecieć Miss Lata. Oczywiście gubi jej telefon, później usiłuje ją znaleźć, ale słone fale zmywają ślady stóp. Cięcie.

Po powrocie do miasta Matka chłonie kurz w pokoju, z wyuczoną regularnością wychodzi z psem na spacery, dokładnie specjalną szczoteczką czyści mu zęby i płucze je wodą „Volvic” (6 litrów dziennie, sami sobie przeliczcie ile na to idzie kasy), podaje witaminy, podnosi mu łapę, żeby Aramis mógł się bezwysiłkowo odlać. Potem Matka wyjeżdża do sanatorium. Jego szkielet potrzebuje odnowy. Uzdrowisko w międzywojennym stylu. Lecznicze wody, potężni pielęgniarze wyrywający kończyny i zjadający zmaltretowane ciała, cudownie przywracające sprawność w sparaliżowanych kończynach zabiegi, artystowscy lekarze, ponętne pielęgniarki z potężnymi zadami i wampirzymi ustami, przeżarci przez piękne choroby artyści, zżerani powoli i dokładnie od środka geniusze, obłąkani mesjasze. Automobile dowożące wyperfumowane żony ministrów. Nikodem Dyzma i kwiat oficerskiej braci.

Tydzień później Matka opuszcza sanatorium w atmosferze skandalu. Proszę pana, to jest sanatorium a nie burdel, mówi mu kierownik uzdrowiska. Może zresztą mówi coś innego. Jest w tym w każdym razie jakaś kurtuazja. Matka zamiast bezwolnie poddawać się zabiegom i przestrzegać rygorystycznego zestawu łamiących prawa obywatelskie obostrzeń, urywa się do pobliskiego miasteczka gdzie przesiaduje w knajpach i brata się z prostym ludem, stając się wkrótce kimś w rodzaju guru. Po powrocie z eskapady zazwyczaj jest smarowany przez pielęgniarzy dziwnym błotem, które podobno ma go uzdrowić. W ramach kary za nieprzepisowe wyskoki aplikują mu też nieprzyjemne kąpiele. W dodatku znakomita większość pensjonariuszy swoje inicjacje miało w okolicach pierwszej wojny światowej, tej kosmicznej rzezi, gdzie całe narody szły pod śmiertelny ogień karabinów maszynowych, najnowszego gadżetu znudzonej XIX wiekiem Europy, jakby po prostu nie miały lepszego pomysłu, na to, co ze sobą zrobić. Matka jest niemile zaskoczony. Nikt go nie uprzedzał, że wśród pensjonariuszy sanatorium nie będzie fajnych lasek. Matka poznaną w miasteczku wiejską wariatkę musi przemycać w nocy, innym razem wykupuje dodatkowy pokój. Albo przyjechał się pan tu leczyć albo pieprzyć, mógłby powiedzieć kierownik sanatorium, ale chyba tak nie mówi. Może najwyżej tak myśli. I tak miałem stąd wyjechać, mówi Matka, kurewsko tu nudno.

Właśnie ze stacji kolejowej przyjeżdża bryczka z chorym na lumbago upadłym hrabią – morfinistą. Michał Choromański zaczyna pisać kolejną powieść.

Cofnąłem się w czasie, jest ciepły przełom lat 50. i 60., jakaś impreza, muzyka, dziewczyny w kwiecistych sukienkach, idę z jedną z nich do łóżka, zresztą atmosfera jest bardzo luźna, co chwilę jakaś para znika w którymś z pokoi, moja atrakcyjność chyba wynika z tego, że jestem człowiekiem przyszłości. trzydzieści kilka lat do przodu, dziewczyna jest młoda, ma 18 może 20 lat, ale w 1994, z którego przybyłem będzie kobietą po pięćdziesiątce, teraz jest piękna, gładka, smukła, gdy ja będę dwudziestoparolatkiem, jej ciało będzie już brzydkie, pomarszczone, choć może wcześniej umrze na raka. Nowotwór spokojnie i systematycznie będzie pożerał jej tkanki, a może szybko i pazernie jak packman w grach komputerowych, chrum, chrum, mniam, mniam. Po śmierci zacznie najpierw gnić wątroba, robactwo zaatakuje oczy. Na razie jednak zauroczony jej młodością idę za nią w czasowe odmęty, nie zastanawiam się jak wrócę do 1994, być może jest to sprawą oczywistą. Jazz wypełnia wszystkie pomieszczenia, nie wiadomo dlaczego za oknem przelatują nowoczesne helikoptery, jakbym zabrał je ze sobą w podróż w czasie, może czekają by mnie odwieźć do domu.