Manchester, Manchester, magiczne miejsce. Nigdy tam nie byłem, ale jeżeli wymyśla się tam TAKĄ muzykę, co coś w tym jest.

Matka, jak twoje buty, ktoś się wtrącił, i to był chyba Szaman, który stał rząd wcześniej, a może Dżaba, który był tuż obok.

Może nie powinien był tego robić, Matka od razu zaczął mówić o swoich butach – w prawym coś uwiera, kawałek twardej skóry wbija się między palce, lewy jest wykoślawiony, kilka miesięcy chodzenia w takich butach a zostanę kaleką na całe życie, więc będę musiał je oddać, a szkoda, bo takich drugich nigdzie nie dostanę, ten model został specjalnie sprowadzony z Włoch, kupiłem go w małym sklepie, gdzie mają tylko unikatowe obuwie, specjalnie sprowadzają pojedyncze pary, i dlatego przez kilka dni się zastanawiałem, czy oddać je, czy jednak męczyć się i w nich chodzić, no bo takich drugich nikt w tym mieście nie ma, Kudłaty oszalałby z zazdrości, te jego raciczki są śmiechu warte. Albo te buty Matki, takie jakby wojskowe, wszyscy myśleli, że Matka kupił je na giełdzie staroci, albo od jakiegoś żołnierza za wódkę, tak jak kiedyś można było kupić od żołnierzy całe umundurowanie za gorzałę, a rumuny kupowało się w zajezdniach autobusowych, bo dawano je pracownikom komunikacji jako obuwie służbowe. I okazuje się, że to wcale nie tak, te buty kosztowały trzy i pół bańki, oburza się Matka, Bata albo coś w tym stylu. Niepowtarzalne jak sam Matka. Może byśmy na chwilę skupili się na ślubie, ktoś mówi. Dobra, dobra, słuchamy przysięgi małżeńskiej – i że cię nie dopuszczę aż do śmierci – po chuj im to wszystko, ktoś się zastanawia wiercąc się nerwowo, wszyscy są zniecierpliwieni, co chwilę trzeba na przemian wstawać i klękać, modlić się lub milczeć, łatwiej tylko się pochylać lub prostować. Neobarokowe malowidła, niewyraźne witraże z przewagą błękitów, ksiądz ściska ręce Dziewulom, zapewne nie mogą się już doczekać pierwszego poślubnego jointa, trzeba szybko się stąd wydostać, żeby stanąć na początku kolejki, która posuwając się wśród pomrukiwań i półuśmiechów dźwigać będzie kwiaty, misie, pocałunki i braterskie poklepywania po ramieniu. Mistrz ceremonii z torbą ryżu, tutaj, tutaj, bierzcie, pełnymi garściami. Chodźmy na piwo, mówi Hipolit poprawiając krawat i wyrównując płaszcz. W kawiarni sięgamy wreszcie po papierosy, z namaszczeniem, kręcąc je w palcach, patrząc uważnie na filtry, jakby tam były zapisane tajne instrukcje, opierając łokcie o blat stolika. Jak się czujesz Bambisiu, Hipolit pyta się żony. Za kilka miesięcy awansuje na stanowisko wicedyrektora departamentu. Dwa dni później zadzwoni do mnie Matka by powiedzieć, że awans się dokonał i teraz pensja Hipolita będzie wynosić trzydzieści baniek. Będę wtedy tonął w długach, a chuda krótko obcięta trzydziestokilkuletnia kobieta w szaro – stalowym mundurku powie mi z grzecznym chłodem, że moje konto właśnie zostało zablokowane i nie da się zrealizować już żadnego czeku. Odpada przynajmniej problem wakacji.

Proponowali mi przejście do ich departamentu, mówi Grzesiek, który po raz kolejny stara się dostać na aplikację radcowską.

Przynajmniej będziesz miał kasę, mówię. Musimy się spotkać.

Oczywiście, oczywiście. Może w przyszłym tygodniu. Może, może.

Morze, morze.

I ten ślub zniknął gdzieś w mrokach dziejów, na weselu w knajpie na samym początku zabawy, która wierzcie mi, wcale nie była szalona, jeśli was tam nie było nie macie czego żałować, zajęliśmy osobne pomieszczenie, gdzie obstawiliśmy się butelkami z winem, szklankami piwa i kilkoma licealistkami. Nad nami dostojnie acz niebezpiecznie kołysząc się kręcił się wielki wentylator, dym z papierosów unosił się ku niemu wolno i nieodwołalnie. I właściwie to nic się nie stało, ktoś z kimś się potem przespał (swoją drogą trochę żenująca historia, nie ma co jej opowiadać) i nic się nie zmieniło. Podobno Zając miała jakieś kłopoty ze zdrowiem, powiadają że za dużo dragów, ale to nic pewnego. I pewnie będziemy już tak przechodzić do porządku dziennego z tymi kolejnymi weselami i pogrzebami. Coraz mniej nas śmieszy, tracimy poczucie humoru, to co kiedyś bawiło teraz denerwuje.

W całym samochodzie było napalone haszyszem, do tego jeszcze chodziła butelka rumu, Jezu, powietrza, pomyślałem, jak tak dalej pójdzie, to zanim dojedziemy do Zielonej Góry będę upalony jak Marley, a tutaj Muniek z Jankiem umawiają się, że następną fifkę odpalą za piętnaście kilometrów. W każdym razie jakoś dojeżdżamy, ruszamy w miasto, jak kowboje przed strzelaniną w corallu O.K. idziemy przez śródmiejski deptak, mocno stawiamy stopy, szeroko ramiona i tylko co jakiś czas pisk, O Jezu, patrz, to przecież Muniek. Wieczór zbliża się nieubłaganie, siedzimy w hinduskiej restauracji, kelnerka w niebieskiej sari i z czerwoną kropką na środku czoła, jakby ktoś przed chwilą strzelił jej z karabinu strzelca wyborowego idealnie w sam środek, zaraz powinna paść martwa. Janek spogląda nieufnie w kartę dań. Jednak dzisiaj będzie jadł. Raz w tygodniu robi sobie całodobową głodówkę dla oczyszczenia organizmu ze złych mocy.

Dzięki temu potrafi uwalić się totalnie dwoma browarami.

Zazwyczaj głoduje w poniedziałki. Dzisiaj nie jest poniedziałek.

Młoda pisarka mówi w telewizji, że robi sobie pięciodniowe głodówki. Co na to głodująca Afryka?

Na tym świecie nic się nie zmienia, wszyscy mordują, znów herbatę przyniosą przed daniem głównym. To samo będzie następnego dnia w knajpie chińskiej w Poznaniu, kiedy Pawik powie: ja stawiam, możecie się najeść za 200 tysięcy i pojawi się dylemat, czy wybrać zupę aksamitną, czy tę z grzybami, a jakiego kurczaka, czy raczej tego na ostro, czy też bardziej delikatnego. Polecam tego z orzechami i papryką, mówi delikatny jak zupa aksamitna kelner. Pewnie pedał, pojawia się domysł. W Zielonej Górze trafiliśmy do pedalskiej knajpy. Gdzie mieszkacie? zapytał się nas dwumetrowy cherubin w czerwonej koszuli, myślę że mógłby na sto metrów rzucać podkładami kolejowymi, nie chciałbym być utulony w jego ramionach. W hotelu, powiedziałem, a on, co wy, tutaj postukał się palcem w czoło, zgadnijcie którym, możecie się przespać u mnie. Spadamy stąd Kloss, powiedział Muniek, był już naprawdę nieźle nawalony, mnie piwo nie mieściło się już w brzuchu, czułem się jakby zerżnęło mnie dziesięciu takich jak ten w czerwonej koszuli. To było już po koncercie w Bibliotece Wojewódzkiej, na którym trzeba było odciąć Pawika od prądu, bo chciał dalej grać (jedyną osobą, która potrafiła grać był Grabaż). Znam tylko trzy chwyty, powiedział Pawik, to prawda, możecie przeczytać w „Rewelaji” że zna pięć, ale to nieprawda, naprawdę zna tylko trzy. Dał temu dowód na koncercie Niespodzianki, gdy grał jako support, a właściwie przerywnik dla Muńka. Londyn 1977, punk rock w czystej pierwotnej postaci. Pawik solo tylko z gitarą, coś w rodzaju Billy Bragga ale, hm, bardziej bezkompromisowy artystycznie. W pewnym momencie Muniek wszedł za bębny i paru gości pod sceną nawet ruszyło w pogo. Niespodzianka miała przygotowane pięćdziesiąt numerów, zagrali może trzydzieści, bo publiczność się zmęczyła, ale wierzcie mi, takiego zestawu żelaznej klasyki nigdy nie słyszeliście. Był „Passenger” bo być musiał, i była „Gloria” i Clash i Green Day i nawet T.Rex nie wspominając o rockowym coverze Marka Grechuty. I to jest właśnie postmodernizm, kochani. Oczywiście wśród publiki było dużo pięknych kobiet, może groupies, choć kto wie. I bramkarze wyrzucili z klubu słynnego Konnaka, który odlewał się do umywalki, niektórzy z nich chcieli go nawet napierdolić, choć w odwecie powinni mu się zlać do środka. Tak, tak, moi drodzy, tak nisko właśnie upadają telewizyjni idole.

W każdym razie wtedy w Bibliotece Wojewódzkiej wszyscy byli ujarani haszem, nawaleni rumem, żurami, browarem, cała widownia nadawała się do bakutilu, na samej górze siedział Podsiadło z mikrofonem i nagrywał dla Radia Opole. No i później, gdy udało się zciągnąć Pawika ze sceny poszliśmy w miasto, i znów panienki się obracały za Muńkiem, powiedziałem, Jezu stary, wyrwijmy jakieś dupy bo zwariuję, patrz tamta jest podobna do Dużej Doroty, nie chciałbyś się przespać z taką małą repliką Dużej Doroty? I Zygmunt się oblizał, ale chodziło mu tylko o to, żeby iść spać, a nie spać z jakaś panienką. I naprawdę byłem bliski obłędu, w nocy śniła mi się siostra Tomka, z zawodu harfiarka, smukła, wysoka, długie, cienkie palce muskające struny. I śniłem o niej całą noc, a piętro niżej, w pokoju 126 Pawik z Grabażem pili gin, Janek z Muńkiem palili haszysz, a obok, w 127 śmierdziało starymi wymiocinami. Portierka przyszła, powąchała i powiedziała – tutaj mieszkała taka jedna pani i jej to wcale nie przeszkadzało. I mnie nagle zaczęło przeszkadzać wszystko, cały świat, ba, cały wszechświat, poczułem się taki straszliwie stłamszony, w za małym ubranku, w pięknym mieście Zielona Góra, to naprawdę jest piękne miasto, i tak się w sobie zagubiłem, że nawet nie poszedłem na kurczaka z rożna, na którego miałem ogromną ochotę. I gdy wracaliśmy, Muniek powiedział, żebym poprowadził od Poznania, albo Konina, i chciałem prowadzić, ale wyszło na jaw, że nie mam przy sobie prawa jazdy. I nigdy więcej już nie śniła mi się siostra Tomka, i gdy ją spotkałem to zaprosiła mnie na swój ślub. Podejrzewam że już nigdy mi się nie przyśni.