Изменить стиль страницы

Blada, wychudła twarz nabrała przezroczystej, niebieskiej barwy, pod oczami czaiły się czarne cienie. Rozpalone gorączką wargi poruszały się co chwila, wyrzucając urywany, rzężący oddech i krótkie słowa, wymawiane bezładnie. Chwilami chory usiłował robić wysiłek, aby się podnieść, rękoma chwytał powietrze i poruszał głową, a wtedy z ciemnego kąta kajuty wynurzała się wiotka postać Ottona Lowego, schylając się nad nim. Gdy miotał się w malignie, uspokajała go łagodnie silnymi ramionami, wlewała do ust lekarstwo lub orzeźwiający napój, robiła okłady, gdy chory leżał nieruchomy i cichy, opuszczała się na kolana i drżącymi ustami lekko muskała blade dłonie sztormana lub w niemej rozpaczy, drżąc od zdławionych łkań, przyciskała głowę do jego stóp, jak skrzywdzone dziecko.

Słysząc równy, spokojny oddech rannego Otto Lowe odchodził, siadał w swoim kącie i snuł przerwaną nić wspomnień i myśli.

W takiej chwili nie był to już Otto Lowe, marynarz szonera, lecz dawna Elza.

Widziała siebie małą dziewczynką o długich, jasnych warkoczach i oczach jak morze groźnego fiordu w pogodny dzień słoneczny.

Biegła z domu rodziców na koniec wioski, gdzie mieszkała stara Lilit, siwa jak północna sowa wdowa po zaginionym w morzu żeglarzu. Nikt nie wiedział, jak dawno żyje sędziwa kobieta w chacie tuż nad urwiskiem wiszącym nad fiordem.

Jedni rybacy mówili, że powinna liczyć osiemdziesiąt lat, inni twierdzili, że sto pięć, młodzież zaś, chłopaki i dziewczęta – nazywali ją Eddą-prababką i wierzyli, że stara Lilit żyła na wyspie Langóy od chwili, gdy pierwsi wikingowie rzucili kotwice swoich ostrodziobych łodzi na dno Hadselfiordu. Jakżeż mogło być inaczej?

Edda umiała na pamięć imiona i wielkie czyny wszystkich sławnych wikingów, pamiętała, gdzie mieli swoje zamki – gniazda orle, jakiej używali broni, które pieśni lubili najwięcej, dokąd płynęli po krótkim wypoczynku i hucznych ucztach, gdy w ofierze oceanowi i groźnemu bogowi Thorowi zrzucano ze skal jeńców; nuciła piękne sagi boskich skaldów i szeptała tajemniczym głosem proroctwa Wali Widzącej. Stara Lilit często prowadziła młodzież na swoje ulubione skały, urągając sile kotłujących się i kipiących bałwanów, siwych jak jej włosy, a groźnych i huczących jak odgłosy dawnych dziejów. Tu, schylając się nad głębią, pokazywała drżącą dłonią leżące na dnie zatopione okręty, szkielety zakutych w łańcuchy królów i wodzów zwyciężonych przez wikingów, miecze, tarcze, hełmy i skamieniałe łuki.

W grzmiących glosach wałów morskich bijących o skalisty brzeg Edda-prababka słyszała bojowe okrzyki wikinga Fingala i słodki głos skalda Osjana.

Nie! Któż z młodzieży lofotańskiej mógł wątpić, że sędziwa Lilit nie żyła w owe czasy?

Gdyby tak nie było – skądże by posiadała takie skarby, ukryte w czarnych skrzyniach okutych żelazem i ozdobionych starymi runami?

Z nich to wydobywała coraz nowe i nowe bogactwa, żyła dostatnio w małej, lecz schludnej, pięknie wewnątrz przystrojonej skórami, kobiercami i makatami chacie, gdzie obok prostego rybackiego stołka zachwycona młodzież podziwiała hebanowe szafy o misternych rysunkach z perłowej masy, barwnych kamieni i kości słoniowej; fotele mahoniowe, rzeźbione, kryte poduszkami haftowanymi jedwabiem; cyzelowane statki domowe z cyny, miedzi i srebra, z widniejącymi na nich znakami indyjskiego lotosu, tureckiego półksiężyca, chińskich świętych hieroglifów i japońskiego kwiatka chryzantemy, co odzwierciedla w sobie wschodzące słońce…

Skądże by to wszystko miała Lilit? Jak mogłaby robić podarki każdej matce rodzącej syna, każdej dziewczynie idącej do ślubu, każdemu człowiekowi umiejącemu pięknie, płynnie, porywająco opowiadać lub dźwięcznie śpiewać?

Nie! Nie! Lilit była Eddą!

Spędzała z nią Elza złote jak stare dukaty poranki krótkiej wiosny w fiordach i długie wieczory zimowe, gdy na północnym firmamencie falowały, wybuchając płomieniem i przygasając, mieniące się promienne zasłony tajemniczego światła zrodzonego na biegunie.

Edda, siedząca w głębokim fotelu przed kominkiem, cichym głosem śpiewała nieraz sagę mądrego Skagena, który znalazł na dalekiej północy górę jasnych duchów, odlatujących na poszukiwanie wielkiej prawdy i sprawiedliwości bez skazy, a znaczących szlaki swego lotu płomiennymi pasmami światła. Opowiadała stara Edda, że duchy ukrywają się nieraz w duszach śmiertelników, a posiadający je człowiek postępuje sprawiedliwie i na szerokie, sławne drogi prowadzi innych ludzi.

Przypominała sobie Elza chwilę rozpaczliwego, bolesnego pożegnania ze starą Lilit przed swoim odjazdem na Austvaagóy, gdy rodzice wyswatali ją z bogatym rybakiem, Waege Tornwalsenem.

Wybujała kibić Elzy, proste, sprężyste nogi pięknie zarysowały się przez lekką tkaninę odświętnego stroju, zaokrągliły się mocne dziewczęce ramiona i świeżym karminem powlokły się usta. Jednak w sercu nie rozkwitł jeszcze kwiat miłości.

Dosięgła jednak wieku, gdy dziewczyny jej kraju wychodziły za mąż, więc nie sprzeciwiała się, nie rozumiejąc straszliwego lub słodkiego znaczenia małżeństwa.

I oto poznała je. Waege Tornwalsen, człowiek prawie stary, lecz mocny jak skamieniały pień zatopionego świerku, wdowiec, wstrętny garbus o kwadratowej, potwornej postawie, z gęstą, rozmiotaną, siwiejącą czupryną i długą, zbitą w jeden kłak twardych włosów brodą, o oczach ponuro błyskających spod krzaczastych brwi, stal się jej mężem.

Zaczęło się nowe życie, jednostajne, szare jak jesień lub jak rozsypujące się południowe skały Hadselfiordu.

Była dobrą żoną, a więc skrzętną gospodynią i wierną, powolną żądaniom męża służebnicą. Wszystko czyniła tak, jak uczyły ją matka i stare kobiety rodzinnej wioski. Nieraz jednak zamyślała się nad tym, dlaczego Lilit nigdy jej nie mówiła o przeznaczeniu kobiety i ani razu nie wspomniała o miłości, wierności i mężu.

Życie się jej wlokło jednostajnym trybem. Młoda kobieta prawie ciągle była sama, bo Tornwalsen spędzał całe miesiące na morzu ze swymi szkutami, wrzucając i wyciągając sieci, a później płynąc do Bodó i Bergen, aby dostarczyć kupcom zdobycz Swych łowów.

Gdy spędzał krótkie dni w domu, zwykle milczeli oboje, bo rybak nie umiał opowiadać, rzucając od czasu do czasu urywane słowa, podobne raczej do rozkazów.

Pewnego razu, gdy minęło już kilka lat wspólnego życia, stary Waege rzekł ponurym głosem, patrząc na żonę spode łba:

– Ma tu przyjechać wkrótce mój syn z pierwszej żony. Nazywa się Eryk… Eryk Tornwalsen. Płocha była jego matka, bo wziąłem ją z miasta… płochy jest Eryk. Wałęsał się gdzieś po świecie. Nie wiem, co robił i gdzie był. Pewno nic dobrego z niego nie wyszło… Strzeż się jego głupich bajd, bo gadać może cały dzień i całą noc. Nigdy nie ma końca jego opowiadaniom. Bogacz! Gdyby miał tyle pieniędzy, ile ma głupich gadek, mógłby kupić całą Norwegię.

– Czy Eryk jest biedny? – zapytała Elza.

– Nic nie wiem! – odburknął stary rybak. – Nie widziałem go piętnaście lat… Przyjechał po raz ostatni goły jak skała Loriku, a wesoły jak skowronek. Gadał i śpiewał. Tyle pociechy miałem z niego!

– Cóż mówił o sobie Eryk? – znowu pytała Elza.

– Głupie usłyszałem gadanie! – mruknął Waege. – Powiadał, że się uczy na aktora teatralnego.

Elza więcej nie pytała, bo nie wiedziała, co to znaczy być aktorem teatralnym, a nie chciała się z tym zdradzić przed mężem.

– No więc cóż? – mruknął Tornwalsen.

Elza podniosła głowę i spokojnym głosem zapytała:

– Czy Eryk jest sprawiedliwym człowiekiem?

– Sprawiedliwym? – zdumionym głosem powtórzył Waege. – Bardzo głupie słowo! Sprawiedliwymi są tylko królowie i bogacze, bo oni sami piszą prawa… Obawiaj się i nie słuchaj Eryka. Jutro z sąsiadami wychodzę w morze na połów… Eryk pisał, że-wkrótce przyjedzie tu z Hammerfestu.

Na tym rozmowa się skończyła.

Minął miesiąc w samotności – tej dobrej i złej powiernicy. Z rzadka tylko wpadały sąsiadki do obszernej zagrody Waege Tornwalsena, aby odwiedzić młodą kobietę. Bywały u niej wyłącznie wtedy, gdy rybacy odpływali na łowy, bo stary Waege nie lubił gości i niechętnie słuchał babskiego trajkotania, jak się wyrażał. Poza tym Elza była sama, bo dwóch milczących zawsze i półprzytomnych od alkoholu robotników nie można było uważać za żywe istoty. Albo milczeli, albo ochrypłymi głosami miotali na siebie przekleństwa, lub ponuro zawodzili, śpiewając pieśni rybackie.