Изменить стиль страницы

– Brasuj reje na półwiatr! Wesia topżagiel! Nadaj gary! Hysuj bezan! Halzować grot! Obciągnij gorcyl na fokżaglach. Porwą! Porwą!

Nareszcie stojący na bocianim gnieździe bosman krzyknął w tubę:

– Dryf!

Nilsen zdjął kapelusz i otarł czoło… Przybiegł pracujący przy bezanmaszcie Pitt.

– Co będziemy robili teraz? – spytał.

– Tymczasem stoimy pod dryfem i kołyszemy się na kipieli. Trzeba tylko ciągle uważać na żagle. O! Patrzcie, mister Siwir! Kliwer teraz zbyteczny!

– Hej tam który od sztaby! Zwiń kliwer i gorcyl zwiąż na lorę! – krzyknął, przechylając się przez poręcz mostku. – All right! A teraz, sztormanie, musimy coś obmyśleć ze sterem, bo manewrując żaglami płynąć będziemy bardzo długo, a wtedy może nas gdzieś lód przyłapać i zatrzeć…

Zbiegli z mostku i oglądali złamany ster, od którego pozostała tylko gruba, żelazna oś.

– Źle, do kroćset piorunów! – zaklął kapitan. – Takiej awarii tylko w doku mogą zaradzić, a nie podczas pływanki, i do tego w ruchawę!

Jednak złamanemu sterowi uważnie przyglądał się też ranny Rynka, którego koledzy nazywali inżynierem. Siedział na rufie, na zwoju lin i myślał. Nareszcie zawołał, kiwając na Pitta:

– Sztormanie, zapytajcie kapitana, czy ma w magazynach proszek Goldsmitha?

– Mamy, na wypadek lutowania blatów burtowych, stalowych tros i łańcuchów! – odparł Nilsen.

– Naprawimy rudel! – oznajmił „inżynier" i zawoławszy do pomocy dwóch swoich towarzyszy i mechanika „Witezia", długo coś majstrował w hali maszynowej, aż późną nocą wynieśli nowy plusk o dziwnych kształtach.

Spuszczono go z rufy na blokach, a zwinni Lowe i Ikonen nałożyli go na złamaną oś steru, zasypali wszystkie szczeliny proszkiem i przyłożyli ogień do zapalnika. Trysnął biały płomień i kanał plusku z włożoną w niego osią rozgrzał się do białości. Minęło pół godziny.

– Maszyna wara! – zatelefonował kapitan. – Mały chód naprzód! Zwracając się do rudlowego, rzucił:

– Rudel na sztymbork! Pełny obrót!

„Witeź" usłuchał sztorwału. Ster trzymał się mocno. Kapitan uścisnął rękę Rynce i zawołał:

– Dojdziemy do Vardó, a w najgorszym razie do Archangielska, jeżeli znowu nie spotkamy pływających drzew!

– Może nie spotkamy więcej! – odparł chory majtek i znużony powlókł się do kajuty.

– Straciliśmy na tę przygodę pól dnia, a przeszedł jak jedna godzina! – uśmiechnął się Nilsen do Pitta. – Biegnijcie, sztormanie, i każcie, aby zwinięto żagle. Dość tej zabawy!

Morze jednak wciąż jeszcze walczyło z ludźmi. Bałwany podrzucały statkiem i z rozmachem ciskały go na dno rozstępujących się nagle przepaści, pełnych piany wirów, mknących strug zielonej wody i porwanych prądem kawałów lodu.

Gdy Pitt stał na wzniesionej przedniej części szonera śledząc zwijanie żagli, na pokładzie koło wejścia do biesiadni rozległ się przeraźliwy krzyk i głuchy łoskot padających ciężkich przedmiotów. Sztorman zajrzał na dół i wszystko od razu zrozumiał.

Koło podstawy grotmasztu stały wyjęte z rumu beczki z rybą, uwiązane linami. Od ciągłego szustania sznury się przetarły, stos ciężkich beczek rozsypał się po pokładzie.

Przy wantach stali w tej chwili, obciągając rozluźnione liny, Polak Menger i Otto Lowe.

Silnym uderzeniem ciężkich beczek Menger został zbity z nóg i przyciśnięty do żelaznych słupków balkonu. Pitt widział, jak majtkowi ciężka beczka rozgniotła głowę i zmiażdżyła pierś. Statek przechylił się na drugą burtę i beczki odbiegły, z siłą uderzając w drewnianą ścianę biesiadni i wyłamując z niej kilka desek. Po chwili potoczyły się z powrotem, wyrwały poręcze i wraz z nieruchomym ciałem zgniecionego człowieka runęły do morza.

Pitt krzyczał, lecz wycie wiatru i łoskot rozbijających się fal zagłuszył jego wołanie.

Tymczasem pozostałe beczki toczyły się po pokładzie, zagrażając życiu Lewego. Zwinny majtek w jednej chwili wspinać się zaczął po wantach do góry, lecz beczki całym ciężarem uderzyły w dolne umocowanie lin. Pękły przesmolone sznury. Wanty z wiszącym na nich majtkiem uderzyły o ścianę biesiadni i słupki szpardeku, zrzucając na pokład oszołomionego i potłuczonego majtka. Jeszcze jedna chwila – i toczące się z powrotem beczki byłyby zgniotły leżącego, lecz Pitt zbiegł na pokład i odciągnął zemdlonego Lowego na bezpieczne miejsce. W tym samym momencie beczki wyłamały ścianę i wpadły do biesiadni, druzgocząc stół i krzesła.

Kapitan, stojący przy rudlowym majtku i oglądający mapę, poza hukiem maszyny, rykiem burzy i zgrzytaniem łańcucha sztorwałowego nie widział i nie słyszał nic z tego, co się działo przez krótką chwilę, która dla Pitta była wiecznością.

Sztorman wbiegł na mostek i krzyknął trwożnym głosem:

– Menger z pewnością zabity i zrzucony za burtę! Lowe ranny! Zerwały się beczki na pokładzie. Na miłość Boga zawracajmy, może znajdziemy tego Polaka… może żyje…

Olaf Nilsen chciał zbiec na dół, gdzie leżał Otto Lowe, lecz zacisnął usta i skomenderował do maszyny:

– Wolny bieg!

Schwycił sztorwałowe koło i po chwili „Witeź" zawracał, zakreślając na spienionej powierzchni morza szeroki łuk.

Dwie godziny stracono na poszukiwaniu wyrzuconego za burtę majtka, lecz nie zauważono żadnych śladów.

– W takim zwarze najlepszy, zdrowy pływak trzech minut nie utrzyma się na fali! – rzekł ze smutkiem kapitan. – Rzucić za burtę koło ratunkowe i dwie kule korkowe – na wszelki wypadek…

To powiedziawszy, Norweg zdjął kapelusz marynarski i ponuro patrzał na niknące zimne, syczące fale. Za jego przykładem obnażyli głowy Pitt i stojący przy sztorwale Hadejnen. Wtedy dopiero Nilsen schwycił Pitta za ramię i spytał:

– Co z Ottonem Lowe?

Sztorman uspokoił go i Nilsen poszedł odwiedzić potłuczonego majtka. Przy Lowem już się uwijał felczer Walicki, na którego twarzy malowało się zdumienie. Nilsen kazał przenieść majtka do biesiadni,.a sam oglądał szkody uczynione podczas wypadku i kierował łapaniem i umocowywaniem beczek, miotających się jeszcze po pokładzie.

Nareszcie wszystko było w porządku – oprócz oceanu, który kipiał, ryczał i ciskał długie hufce fal na mały statek, jak gdyby zaciął się w zamiarze zdruzgotania go i pożarcia białymi kłami bałwanów.

Jednak „Witeź" się nie dawał. Zderzał się z nadlatującymi wałami, wbijał swój dziób w ich piersi, wylatywał w górę, ciężko opadał, lecz parł naprzód, pozostawiając za sobą biały od piany kilwater i czarną smugę dymu, niby olbrzymią banderę kaperską.

Na warudze pozostał bosman, Olaf Nilsen zaś po obejściu szonera i odwiedzeniu wszystkich jego zakątków poszedł do swej kajuty, aby wypocząć przed wieczorem, gdyż o tak burzliwej porze nie chciał opuszczać mostku kapitańskiego przez całą noc.

Pitt Hardful, który też miał wolną chwilę, ulokował się na swym ulubionym miejscu na dziobie okrętu i, otulony w nieprzemakalny płaszcz, stał zadumany, zapatrzony w piętrzące się przed statkiem bałwany i w przepaściste, ciemne wiry.

– Sztormanie! – rozległ się nagle głos za Pittem. Odwrócił twarz i ujrzał stojących obok siebie felczera Walickiego i mechanika Ludę.

– Co się stało? – zapytał.

– Chcemy pomówić z wami, sztormanie! – rzekł Walicki. – Rzecz poważna…

– Albo śmieszna… – dorzucił Luda.

– Gadajcie jak się należy, bo nic nie rozumiem! – wybuchnął sztorman.

– Wiecie, sztormanie, że potłuczony majtek Lowe zemdlał – zaczął felczer. – Musiałem go cucić…

– No… – mruknął Pitt.

– Ściągnąłem z niego bluzę i koszulkę wełnianą i wiecie, co pod nią znalazłem, sztormanie? – rzekł, wciąż nie mogąc przezwyciężyć zdumienia, Walicki.

Pitt znowu zaczął patrzeć na morze i niby od niechcenia rzucił:

– Z pewnością skórę okrytą sińcami, mój panie…

– Do skóry było jeszcze daleko! – zaśmiał się Luda. – Biedak Walicki musiał się dobrze napracować, aż dotarł do niej!

– Tak, sztormanie! – zawołał felczer, oglądając się, czy ich nikt nie podsłuchuje. – Lowe miał na sobie zbroję, coś w rodzaju kolczugi z grubej, twardej skóry, przeszywanej paskami stali. Coś na kształt gorsetu, okrywającego go od szyi do bioder. Rozciąłem go, bo nie mogłem rozpiąć na opuchniętym ciele, i wtedy… wtedy…