Изменить стиль страницы

– Chcę być obecnym przy badaniu Dory Frumkin! – oznajmił Lenin, patrząc w zezujące, podejrzliwe oczy Dzierżyńskiego.

Prezes „czeki" nic nie odpowiedział. Zwierzęca czujność zaczaiła się na kurczącej się, wynędzniałej twarzy. Szarpał małą bródkę i tarł drgające, opuchnięte powieki. Lenin zrozumiał obawy Dzierżyńskiego i uśmiechał się łagodnie.

– Towarzyszu! – szepnął, obejmując go wpół. – Ciekaw jestem, co powie Frumkin. Możemy dowiedzieć się od niej rzeczy wielkiej wagi… Podejrzewam, że żydowscy socjaliści z „Bundu" przyłączyli się do wrogiego obozu. Muszę o tem wiedzieć…

Dzierżyński skinął głową w milczeniu.

Nic nie mówiąc, prowadził Lenina wewnętrznemi schodami nadół. Przechodząc koło zamkniętych drzwi jednego z pokojów parterowych, rzekł:

– Zabierzemy Fedorenkę…

Pchnął drzwi. Lenin zajrzał i stanął, jak wryty.

Zobaczył stojącą nawprost drzwi szeroką sofę, wyściełaną czerwonym aksamitem. Na ja-skrawem, gorącem tle, niby marmurowy posąg, leżała naga postać kobiety. Fala, czarnych włosów spływała na podłogę; piękne, wysmukłe biodra, rozchylone bezsilnie, nieruchomo zastygłe w bezwstydnej pozie, ręce bezwładnie odrzucone, zwisały w omdleniu; bujne strzeliste piersi groziły swoim bezruchem, niby ostrza włóczni… Śmiercią i zgrozą wiało od obnażonych, wystawionych na spojrzenia ludzkie tajemnic pięknego ciała kobiecego, świecącego w półmroku.

– Dora Frumkin… – wyrwał się Leninowi szept przenikliwy.

– To – kanalja… rozpustnik… żadnej nie przepuści!… – warknął Dzierżyński, wstrząsając ramionami.

Kryjąc się w kącie pokoju, ubierał się w pośpiechu Fedorenko.

– Wlecz ją na badania! – krzyknął Dzierżyński i zaczął się śmiać.

Po chwili żandarm, obleśnie uśmiechając się i poprawiając krawat, wyszedł na środek pokoju. Spostrzegłszy Lenina, wykrzywił twarz i rzekł błazeńskim tonem:

– Taka dziewuszka, że palce lizać! Szkoła było opuścić okazję… Podobne krasawice coraz rzadziej się spotykają… Jestem znawcą kobiet!… Gotów jestem głowę oddać, jeżeli jakikolwiek rzeźbiarz wykryje w tym cudzie piękności chociaż jedną wadę… Junona, Wenus, Diana, Terpsychora… natura wszystko dała jednej kobiecie!… Fedorenko nie taki niedołęga, żeby nie ocenił tego i nie zakosztował! O, nie! Fedorenko – chłopak zuchowaty!…

Widząc, że komisarze słuchają go spokojnie, zawołał:

– Marja Aleksandrówna!

Weszła otyła, czerwona, lśniąca od potu i tłuszczu kobieta w czarnej halce i niebieskiej bluzce. Kurczyła w uśmiechu zakłopotania i służalczości wstrętną owrzodzoną twarz i kłaniała się raz po raz.

Fedorenko zawołał:

– Marjo Aleksandrówna, potrafiliście uśpić tę boginię antyczną, musicie teraz obudzić aresztantkę i odprowadzić do dużej sali… A niech – no tam chińskie poczwary będą w pogotowiu…

Zwracając się do Lenina, rzekł z ukłonem:

– Możemy zejść do suteryn… Ruszyli w milczeniu,

Szli długim, załamującym się kurytarzem, wąskim i brudnym.

Dwie latarnie naftowe ledwie oświetlały go z dwóch końców. Kilku szyldwachów chińskich przechadzało się, szczękając karabinami, opieranemi o cementową posadzkę. Małe, niskie drzwi, zamknięte na kłódki ciągnęły się z obydwóch stron.

– niech towarzysz trzyma się z dala od tej celi – uprzedził Fedorenko, patrząc na Lenina. Ten spojrzał pytająco.

Żandarm zaśmiał się cicho i szepnął.

– Jest to cela „naturalnej" śmierci! Zarażona wszelkiemi możliwemi chorobami: głodowy i plamisty dur, gruźlica, skorbut, cholera, nosacizna, nawet, zdaje się, dżuma… Wszystko to zastępuje nam katów i oszczędza pracy. Mrą tu ludziska, jak muchy… Mieści się tam stu więźniów, a komplet zmieniamy gruntownie co tydzień…

Znowu się zaśmiał.

– Rozniesienie epidemję po mieście! – rzekł surowym głosem Lenin.

– To przewidziane! – zaprzeczył Fedorenko. – O, my znamy się na higjenie! Codzień rano… zresztą, uwięzieni nie wiedzą, czy to ranek, czy dzień, czy noc, bo jest to ciemnica, gdzie się pali jedyna mała lampka elektryczna, – wsuwamy skrzynię drewnianą… Więźniowie składają do niej ciała umarłych; Chińczycy zalewają odrazu wapnem, zabijają skrzynię deskami i wywożą za miasto, gdzie wrzucają do rowów, również napełnionych wapnem… Żadne niebezpieczeństwo nie grozi Białokamiennej Moskwie!

Z innych cel dochodziły krzyki, płacz i jęki ludzi.

– Szaleją z rozpaczy! – uśmiechnął się Dzierżyński. – Jęczą z głodu, bo to dobry sposób na wzbudzenie szczerości w zeznaniach!

Ktoś dobijał się do zamkniętych drzwi i dzikim głosem wył:

– Kaci! Bądźcie przeklęci… Oprawcy!… Pić! Pić!…

– Ach! – zawołał Fedorenko. – To, „śledziowcy"! Lenin zwrócił ku mówiącemu bladą twarz.

– Niektórych karmimy tylko bardzo słonemi śledziami, nie dając im ani kropli wody. Dręczy ich pragnienie, więc złorzeczą! Tacy albo tracą zmysły, albo wpadają w omdlenie. Pierwszych przeznaczały „na wydatki", drugim – obiecujemy dużo zimnej, czystej wody… Cha! Cha! Niechybny to środek! Stają się pokorni jak jagnięta…

Lenin milczał, a Fedorenko, widząc w tem niemą pochwałę, prawił dalej:

– Mamy lokale, gdzie zamknięci są ludzie, którym nie pozwalamy spać i doprowadzamy tem do obłędu lub zeznań. W innych znów działamy na upartych „moralnym biczem". Słyszą oni, że w sąsiedniej celi torturują ich żony lub dzieci… Lecz to wszystko dla najbardziej zatwardziałych! Takich mamy nie dużo… najczęściej wystarcza nastraszyć parę razy tem, że są już prowadzeni na stracenie… Zaczynają śpiewać wszystko, co wiedzą…!

Fedorenko pobiegł naprzód i otworzył drzwi.

Weszli do sporej sali, o łukowatych sklepieniach, oświetlonej kilkoma jasnemi lampami. W kącie stało biurko i dwa taburety.

Na murach pozbawionych okien, widniały bryzgi i czarne strugi skrzepłej, wżartej w cementowy tynk krwi.

Dzierżyński usiadł przy stole, posunąwszy drugi taburet w stronę Lenina.

Chuda, zaciekła twarz, gorejąco, bezsenne oczy i trzęsące się palce Dzierżyńskiego przerażały Lenina. Przyglądał się z lękiem źrenicom nieruchomym i co chwila opadającym powiekom, spostrzegł straszliwą zaciętość i bezmyślne okrucieństwo krzywiących się ust, nie znających śmiechu.

– Torquemada – średniowieczny inkwizytor, czy kat rewolucji paryskiej, Fouquier-Tinvil-le? – przyszła Leninowi do głowy myśl nagła i dręcząca.

Zdawało mu się, że coś nader ważnego zależy od prawidłowej odpowiedzi na to pytanie. Fedorenko krzyknął do żołnierza, stojącego przy wejściu:

– Biegnijcie po Marję Aleksandrównę! Niech się śpieszy! Lenin nagle się skrzywił prawie boleśnie.

– Nazywajcie, towarzysze, tę agentkę swoją jakoś inaczej, nie… Marją Aleksandrówną… -szepnął i nagle zmrużył oczy skośne ze wściekłością, gotową wybuchnąć z całą siłą.

– Dlaczego? – spytali ze zdziwieniem – Towarzyszka Łopatina jest akuszerką i wyświadcza nam niepospolite przysługi w sądowych procesach kobiet.

Lenin, zaciskając pięści, syknął:

– Dlatego, że:

Urwał nagle. Uświadomił sobie, że serce mu się zbuntowało przeciwko czerwonej, otyłej agentce, ośmielającej się nosić imię jego matki, zmarłej przed czterema laty, samotnej, wiecznie stroskanej staruszki.

– Dlatego, że… – powtórzył i spostrzegł w tej chwili szydercze błyski w zimnych oczach byłego żandarma. Pohamował się gwałtownie i uśmiechnął się chytrze, Strzepnął palcami i dokończył głosem beztroskim:

– Ech – drobiazg! Wprost imię to nasunęło mi pewne wspomnienia, nie licujące z tak nie-urodziwą osobą, jak obywatelka Łopatina. Ale to – bagatela! Nie zwracajcie na to uwagi, towarzysze!

Śmiał się wesoło, niewymuszenie, powtarzając:

– Jak Marja Aleksandrówna, to – niech będzie Marja Aleksandrówna!

Nie chciał, nie miał prawa pokazać nagle ogarniających go uczuć i słabości przed tymi ludźmi, trzymającymi wysoko sztandar dyktatury proletarjatu i opuszczającymi pięść jego na głowy wrogów.

Śmiał się więc, czując jednak, że spokój i równowaga nie powracają. Gdzieś głęboko w piersi podnosił się drobny dreszczyk, wzmagał się, potężniał i wstrząsał całem ciałem z taką siłą, że aż głowa drżała i kurczyły się barki szerokie.