Изменить стиль страницы

Wszyscy zamyślili się, z niepokojem spoglądając po sobie, chociaż na stole stała już ba-terja wypróżnionych butelek.

– Oj, tak, tak, doktorze, święta prawda! – przerwał milczenie komisarz policji. – Byłby to taniec taki, że poszłaby kurzawa aż pod same niebo! Opowiem wam coś o tem…

Wszyscy usadowili się wygodniej i zapalili papierosy. Uljanow dolał piwa.

– Nad Wołgą, koło Samary w roku ubiegłym koczował tabor cygański. Drapieżne to, niepoprawne plemię! Wiadomo, że gdzie cyganie, tam kradzież. Ginie cnota dziewek wiejskich, giną konie, cha, cha, cha!

– Jedna zguba nie do naprawienia, drugą jeszcze można odbić! – zauważył, pieszcząc swój wspaniały krzyż, ojciec Makary.

– Otóż to! – kiwnął głową Bogatow. – Tak się też stało. Jakiś zuch cygański chadzał do pobliskiej wsi, wypatrzył sobie krasawicę no, i spał z nią w noce jesienne na miękkiem sianku. Nietylko na amory tracił jednak czas! Wypatrywał, co i gdzie u kogo z chłopów urwać można. Uprowadzili cyganie trzy najlepsze konie, dali nura na tamten brzeg, sprzedali zdobycz Tatarom i zniknęli w stepach, jak zgraja wilków. Długo szukali chłopi skradzionych koni i dowiedzieli się, że są one u Tatarów. Szeptali o czemś, naradzali się ze swoim popem i pewnej nocy zrobili napad. Zatłukli drągami i zarąbali siekierami ośmiu Tatarów i odebrali konie. Awantura, skargi, hałas, sąd! Pięciu z nich poszło do katorgi… Na przyszły rok tabor koczował wpobliżu i młody cygan zawitał do porzuconej kochanki. Schwytano go… Zaczęło się przedstawienie, prawdziwy teatr! Oj, co to było! Dziewkę oskarżono o to, że jest wiedźmą, gdyż jedna ze starych wieśniaczek na własne oczy widziała, jak krasawica latała na miotle! Uwiązano dziewczynie do szyi stary kamień młyński i wrzucono tam, gdzie Wołga tworzy wir… Przepadła jak szczenię… Z cyganem zabawiono się inaczej. Skrępowano mu ręce rzemieniem, posmarowano go miodem i powieszono w lesie nad mrowiskiem tak, że dotykał go stopami. Cała wieś przez trzy dni i noce chodziła przyglądać się, jak koniokrada żywcem pożerały mrówki! Dwóch chłopów skazano później na trzy lata ciężkiego więzienia…

– Ciężka, zbyt ciężka kara! – zawołał ojciec Makary. – Za co? Za jakiegoś cygana-poganina i kilku Tatarów? Sam Bóg cieszył się z pewnością, że bałwochwalców posłano do piekła!

– Bóg, znowu Bóg… – jęknął Wołodzia.

Imię to ostrzem przeszyło mózg i serce chłopca.

Płacząc, wymknął się z saloniku. Powróciwszy do oficyny, upadł twarzą na łóżko i długo, ciężko, beznadziejnie szlochał.

Obudził go brat, powracający do domu po północy. Zdumiał się, spostrzegłszy zapłakaną twarz chłopaka.

– Co ci się przydarzyło? – spytał. – Płakałeś? Usnąłeś w ubraniu… Łzy namiętne wyrwały się z oczu Włodzimierza.

Urywanym głosem, jęcząc i szlochając, opowiedział wszystko, i, zaciskając pięści, szepnął:

– Bóg jest zły… zły!

Starszy brat spojrzał na niego uważnie, pomyślał chwilę i rzekł cicho, dobitnie:

– Boga niema…

Chłopak zatoczył się, jak pijany, krzyknął przeraźliwie i padł zemdlony.

ROZDZIAŁ II.

Wiosna zbliżała się ku końcowi.

Wołga zrzuciła z siebie lodowe kajdany. Przepłynęły już pierwsze statki pasażerskie. Na rzece coraz częściej zjawiały się spływające z prądem tratwy. Przeleciały, dążąc na północ, ostatnie stada dzikich gęsi i kaczek.

Wołodzia przyniósł z gimnazjum cenzurę; były tam same piątki i rezolucja rady pedagogicznej, mianującej go pierwszym uczniem drugiej klasy.

Ojciec pogłaskał go po twarzy, matka ucałowała w czoło i rzekła:

– Jesteś moją pociechą i dumą!

Spokojnie i obojętnie przyjmował te pochwały.

Nie rozumiał nawet, za co go spotykają. Uczył się starannie, bo chciałby jak najprędzej wchłonąć w siebie naukę. Dawała mu się z łatwością. Szczególnie lubił łacinę i na własną rękę próbował czytać Cycerona, szperając w grubym słowniku Szulca lub prosząc o pomoc brata Aleksandra. Pomimo tych wszystkich zajęć zostawało mu sporo wolnego czasu. Czytał dużo, zachwycając się Puszkinem, Lermontowem, Niekrasowem; przewertował aż dwa razy „Wojnę i Pokój" Tołstoja i połykał wprost niezliczoną ilość książek.

Dzielił je zwykle na dwie kategorje: babskie, czyli sentymentalne, bezmyślne, po których nic, oprócz pięknego brzmienia słów, nie pozostawało, i prawdziwe – gdzie znajdywał myśli, zapadające mu głęboko do serca i mózgu.

Czytać zaczął niedawno. Przeszkadzała mu przedtem ślizgawka.

Lubił szybki ruch i ciągłe panowanie nad swemi mięśniami, aby zachować równowagę.

Odrobiwszy lekcje, biegł na ślizgawkę na rzekę. Powracał znużony i senny. O czytaniu nie było mowy. Kładł się do łóżka i spał, jak zabity.

Ostatniej zimy dopiero zrozumiał, że łyżwy zabierają mu dużo drogiego czasu i pozbawiają możności wykorzystania go z pożytkiem.

Wahał się krótko.

Zacisnąwszy zęby, poszedł do kolegi Kryłowa i dobił z nim targu. Oddał mu dobre amerykańskie łyżwy, do domu zaś przyniósł cztery oprawne tomiki Turgeniewa.

Wołodzia był pierwszym uczniem; najpilniejszym, najzdolniejszym i najlepszego prowadzenia się chłopcem. Nie przeszkadzało mu to jednak cieszyć się z powodu rozpoczynających się wakacyj.

Państwo Uljanowowie wyjeżdżali na letnie mieszkanie do małej wioski Kukuszkino, położonej wśród lasów, niedaleko od rzeki.

Był to wymarzony raj dla małego Włodzimierza. Wieśniacy otaczali ich wszystkich przyjaźnią, szczególnie zaś lubili Marję Aleksandrównę, która bezinteresownie leczyła chłopów, zaglądając do poradnika medycznego i rozdając zioła i mikstury, przywiezione z miasta. Słynęła wśród ludności okolicznej, jako doskonała lekarka. Chłopak miał też dużo przyjaciół na wsi.

Ruchliwy – żądny przygód, śmiały, zebrał liczną bandę chłopców i imponował im pomysłowością i siłą. Przepadali za nim, bo nie czuli w nim „panicza", który tylko zniżał się do nich; nigdy nie usiłował pouczać ich, lub wyśmiewać. Wołodzia, zwykle nieufny i nieraz opryskliwy względem swoich gimnazjalnych kolegów, tu czuł się w swoim żywiole. Był równym wśród równych.

Nieraz powracał do domu z podbitem okiem. Gdy Marja Aleksandrówna robiła mu gorzkie wymówki, odpowiadał, z łagodnym uśmiechem, wpatrując się w kochaną twarz matki:

– To nic, mamusiu! Bawiliśmy się w „kozaków i rozbójników". Dostałem pięścią w oko od Wańki rudego, ale ja mu też nabiłem porządnego guza. Nie chciałem się poddać i walczyłem jeden przeciwko pięciu, aż nadbiegli moi rozbójnicy…

Teraz, po otrzymaniu cenzury i skończonym roku szkolnym, wszystkie te rozkosze oczekiwały Wołodzię.

Starszy brat pozostał w mieście, siostry Aleksandra i Olga były zaproszone do ciotki, więc jechał tylko sam z rodzicami.

Przybywszy do wsi, Wołodzia natychmiast wymknął się z chaty. Rodzice rozpakowywali walizy i kosze. Chłopak zaś pobiegł do lasu.

Słońce miało się już ku zachodowi.

Drzewa, okryte świeżemi, pachnącemi liśćmi, zrzucały ostatnie kwiaty i nasiona. Jaskrawa, zielona trawa, białe, żółte i niebieskie kwiatki wiosenne tchnęły aromatem. Mocny zapach jeszcze wilgotnej ziemi napełniał powietrze. Latały motyle, połyskujące muchy, huczące chrabąszcze i chybkie łątki. Śmigały wiewiórki po wierzchołkach sosen. Ptaszki fruwały dokoła, szczebiocąc, gwiżdżąc i uganiając się za owadami.

Chłopak stanął w zachwycie. Witał las, trawę, owady i ptaki.

Wszystko dokoła wydawało mu się pięknem, niezmiernie szczęśliwem, nieśmiertelnem. Mimowoli zerwał czapkę i zatopił oczy w bezdennym błękicie pogodnego nieba.

– Bóg! Wielki dobry Bóg!… – zawołał z wdzięcznością i rozrzewnieniem.

Brzmienie tego słowa przypomniało mu ojca Makarego i radcę kolegjalnego Bogatowa. Skrzywił się boleśnie, oczy zmrużył złośliwie i nacisnął czapkę zpowrotem.

Przeszedł las, plącząc się w pełznących przez ścieżkę korzeniach drzew, i wyszedł na wysoki brzeg rzeki.

Zarośnięty krzakami dzikich malin i kaliny urywał się niemal prostopadłym spychem. Niżej, niewidzialne z poza gąszczu, dzwoniły i szemrały wybiegające na wąski piaszczysty brzeg fale.