Изменить стиль страницы

– Bardzo słusznie, bardzo słusznie! – zgodził się doktór. – Środek nakształt baniek. Odciąga krew od głowy i serca…

– Łagodna, ojcowska kara! – śpiewnym głosem wtórował mu ojciec Makary, pieszcząc obydwiema rękami krzyż. – Lud nasz – to dzieci, więc, jak dzieci, należy go karać…

– Hm… lepsze to, niż sąd, więzienie, Sybir… – dodał inspektor, patrząc na Uljanowa. Marja Aleksandrówna surowo spojrzała na męża i zacisnęła ręce.

Zmieszany obejrzał się bezradnie i, chrząknąwszy, zwrócił się do córki.

– Sasza! – rzekł. – Popędź-no kucharkę. Drodzy goście, z pewnością, głodni są. Marja Aleksandrówna, skinąwszy na dzieci, wyszła z saloniku.

Panowie gawędzili dalej, opowiadając sobie różne plotki miejskie i nowiny urzędnicze. Wreszcie gospodarz zaproponował zagrać w karty i w szachy.

Bogatow, ojciec Makary i inspektor zaczęli grać w sztosa, Uljanow z doktorem ścierali się zawzięcie, posuwając figury szachów.

Na zaproszenie Marji Aleksandrówny wszyscy przeszli do jadalnego pokoju. Goście obficie popijali, wlewając do gardła ogromne kieliszki wódki i na przegryzkę racząc się śledziem, kiszonemi ogórkami i marynowanemi grzybami.

– Ależ umiecie pić, ojcze Makary! – śmiał się inspektor, z zachwytem patrząc na proboszcza, nalewającego sobie sporą szklankę wódki.

– Z Bożą pomocą, mogę jeszcze – śmiał się tenorkiem ojciec Makary. – Niewielka to sztuka! Aby tylko gospodarze zaprosili do stołu, dali wódki, a gardziel zawsze przynoszę ze sobą… na wszelki wypadek!

– Że też, wasza wielebność, nie przeszedł dotąd na bas, a trwasz przy tenorze? – dziwił się doktór.

– Ech! – machnął ręką proboszcz. – Przecież nie jestem diakonem…

– Jakaż różnica? – spytał Uljanow, trochę już podpity.

– Bardzo prosta! – zaśmiał się pop. – Diakon, kiedy wypije, chrząka i ryczy: a-a-a! Ja zaś, po wypiciu piszczę na najwyższą nutę: i-i!

Wszyscy zaczęli się śmiać, a ojciec Makary nalał sobie jeszcze jedną szklankę, wypił, zadarł głowę wysoko i pisnął:

– I-i-i! Ot tak!

Znowu rozległ się wesoły śmiech rozbawionego towarzystwa. Pani Uljanowa, nakarmiwszy dzieci, wyprawiła je spać.

Siedziała milcząca i posępna, robiąc uprzejmą twarz tylko wtedy, gdy na nią zwracano uwagę. Wkrótce jednak podochocone towarzystwo zapomniało o niej. Spostrzegłszy to, wymknęła się z pokoju.

Wołodzia nie poszedł do oficyny, gdzie mieszkał z bratem. Powrócił pokryjomu i zaczaił się w saloniku, zdaleka przyglądając się ucztującym.

– Czy dużo możecie wypić, ojcze Makary? – pytał popa Uljanow, klepiąc go po ramieniu.

– Do nieskończoności plus jeden kieliszek jeszcze! – odparł, podnosząc oczy, jak do modlitwy.

– Wasza wielebność, podług wyrażenia Kuźmy Prutkowa, może ogarnąć nieogarnione… -zauważył ze śmiechem inspektor.

– Zaiste, Piotrze Piotrowiczu! – odpowiedział natychmiast ojciec Makary. – Albowiem powiedziane jest u Eklezjasty, syna Dawidowego, króla Jerozolimskiego: „Jedz chleb swój z weselem, a pij wino swe z radością, bo się uczynki twoje Bogu podobają!"

Wołodzia zamyślił się nad temi słowami. Matka uczyła go modlitwy i prowadziła do cerkwi. Ludzie modlili się przed pięknemi, złoconemi obrazami; jedni mieli rozrzewnione i rozjaśnione twarze, drudzy – płakali i wzdychali.

Bóg… Wielkie słowo, straszne, kochane, niezrozumiałe słowo.

Istota, mająca takie wzniosłe, wzruszające imię – Bóg, powinna być piękna, wspaniała, potężna, promienna; nie może ona być podobna ani do ojca, doktora, radcy kolegjalnego z orderem na szyi, ani do proboszcza w zielonej sutannie, z pięknym krzyżem na piersi, ani nawet do mamy, która przecież czasami gniewa się i krzyczy na siostry i służącą zupełnie tak, jak to czyni sam Wołodzia, podczas kłótni z rodzeństwem… Wielka Istota nie może postępować w ten sposób, a tymczasem sam ojciec Makary powiedział, że Bóg pochwala wesołość przy jedzeniu i piciu wina, na co tak często narzeka mama, z rozpaczą lub gniewem patrząc na ojca.

Zasmuciło to chłopaka. Bóg wydał mu się mniej strasznym i mniej ukochanym, zupełnie zwyczajnym, pozbawionym tajemniczości.

– Może podobny jest do ojca Makarego, lub do biskupa Leontego? – spytał samego siebie. Skrzywił się na tę myśl i zaczął się przysłuchiwać rozmowie gości.

Oparłszy się łokciami o stół i kiwając głową, mówił inspektor Szustow:

– Często objeżdżam dalekie wsie, w których zakładamy szkoły ludowe. Zbieram ciekawe, bardzo zabawne materjały na prośbę mego kolegi z seminarjum. Może, panowie, pamiętacie, garbusa Surowa? Ukończył on akademję i teraz jest profesorem na uniwersytecie w Moskwie.

Ho, ho! Wielki uczony – nie żarty! Osobiście znany ministrowi oświaty! Książki drukuje. Musiałem spełnić jego prośbę, bo to, sami rozumiecie, protekcja, co się zowie! Wyszukałem dla niego materjały – palce lizać! Wiecie, że w dwóch wioskach wykryłem pogan? Tak, tak -pogan! Urzędowo są prawosławni; gdy każą władze, jadą o 50 wiorst do cerkwi, pokłony biją, aż huczy, ale w domu przechowują „stare bogi", przed któremi stawiają miseczki z ofiarami – mlekiem, solą, mąką. Cha! Cha! Cha!

– A gdzież to widzieliście, Piotrze Piotrowiczu? – spytali jednocześnie ojciec Makary i komisarz policji.

– Są to wioski – Bejzyk i Ługowa – powiedział inspektor.

– Muszę jutro donieść o tem biskupowi – rzekł pop. – Należy skierować tam misjonarzy, nauczyć, ostrzec, nawrócić, utwierdzić w prawdziwej wierze prawosławnej!

– Nim to zrobicie, poślę tam swoich konnych policjantów, oni tam nawrócą i nanowo ochrzczą bałwochwalców nahajami! – zawołał ze śmiechem Bogatow. – Dziki jeszcze nasz lud, oj, dziki, panowie!

– To też zakładamy szkoły ludowe – odezwał się Uljanow, popijając piwo. – Oświata szybko się szerzy. Już nie znajdziecie teraz wsi, w której nie byłoby kogoś, umiejącego czytać i jako-tako pisać.

– To dobrze! – pochwalił ojciec Makary. – Można będzie dać im dobre książki o pożytku kościoła, o poszanowaniu dla duchownych osób, o obowiązkach synowskich wobec ojca-cara i panującego nam szczęśliwie domu cesarskiego…

– O tem, jak żyją cywilizowane narody na zachodzie – wtrącił Uljanow.

– To zbyteczne! – żachnął się Bogatow. – Nie zrozumieją, zresztą nie jest to potrzebne; to nawet niebezpieczne, bo budziłoby niewczesne marzenia, duch niezadowolenia, protestu, buntu… Przypomnijcie sobie, panowie, że rewolucjoniści – zbrodniarze targnęli się na drogocenne życie takiego świętego, dobrego dla wieśniaków monarchy, jakim był car Aleksander II. Przebywałem wtedy w Petersburgu i widziałem, jak zawisali na szubienicy Żelabow, Pe-rowskaja i inni mordercy. Dusza się radowała, że dosięgła ich ręka Boga.

– Ręka Boga? – szepnął Wołodzia. – To Bóg wiesza ludzi? Bóg znowu się oddalił.

Nie był już bliski, zrozumiały, przyziemny. Nie powrócił też na niego, w tajemniczy błękit, przetkany złotem słońca, srebrem księżyca i brylantami gwiazd, jak opowiadała dzieciom stara niańka Marta. Oddalił się, lecz w jakiś inny świat, mroczny, wrogi, nienawistny.

Bóg… wino… szubienica – wszystko się skotłowało w głowie chłopca. Łzy cisnęły się do oczu. Serce kołatało w piersi. Czuł żal gryzący, tęsknotę po czemś, co nagle utracił. Nienawidził komisarza Bogatowa, nienawidził Boga.

Jeden bił w ucho wieśniaków, aż się krwią zalewali, drugi – własną ręką wciągał na szubienicę.

Komisarz bił chłopów za to, że chcieli ukarać nielitościwego bogacza; rewolucjoniści zabili cara… Za co? Z pewnością był też niedobry…

Tymczasem ojciec, wystraszony naganą Bogatowa, usprawiedliwiał się:

– Chciałem powiedzieć, że możemy dać chłopom opisy sposobów uprawy roli, hodowli bydła, stosowanych na Zachodzie…

– A-a! To można! – zgodził się komisarz policji. – Musimy jednak przedewszystkiem, posługując się siłą władzy, kościołem, szkołą, utrzymywać nasz lud w ryzach karności, wier-nopoddańczości carowi, w spokoju i pokorze… Inaczej nie można!

– Pewno, bo w przeciwnym razie zjawią się nowy Razin, Pugaczow – samozwańczy wodzowie ludu, prowadzący do buntu! – ze śmiechem zawołał doktór. – A gdy nasze ciemne mrowisko poruszy się, toż to taniec będzie! Ze wszystkich nor wylazłyby djabły, wiedźmy, biesy, wilkołaki i popędziłyby przed naszymi Iwanami, Stefanami, Wasylami! A ci spokojni, dobrzy, bogobojni chłopkowie szliby z groźnym pomrukiem, wymachując nożami, siekierami i drągami, puszczając krew wszystkim, napotkanym na drodze, czy potrzeba, czy nie potrzeba! Dla przyjemności ujrzenia gorącej posoki, dla przekonania się nareszcie, czy, naprzy-kład, ojciec Makary ma w brzuchu czerwone, czy niebieskie wnętrzności? Ha! Powstałby wtedy wielki łomot i huczek, a łuna ogarnęłaby całą Rosję świętą! Znam ja nasz ludek! Niedaleko odszedł od dobrych czasów tatarskiej niewoli. Tatarzy hulali, aż ziemia drżała, ale to furda przed tem, jak pohulałyby nasze prawosławne Iwany, Alekseje i Konrady. Uf! Aż ciarki przechodzą na tę myśl!