Изменить стиль страницы

Kelner ostentacyjnie zaczął sprzątać stoliki.

Na frontonie Grand Opéra zegar wydzwonił drugą godzinę po północy. Wstałem i zacząłem żegnać swoich przyjaciół.

– Dlaczego pan nie ogłosi odczytu w „Club du Faubourg"? – zapytali mnie. – To byłoby takie wstrząsające i, mimo wszystko, przekonywujące!

– Niewiarogodne! – dodałem. – Niewiarogodne, gdyż w tym okresie skojarzył się paradoks europejski z paradoksem rosyjskim, a ten ostatni zwyciężył w kraju Iwanów Groźnych, Piotrów Wielkich, Katarzyn-Nierządnic, obłąkanych i rozpustnych popów, bo wodzem stał się mały, wolny od wszelkich zasad, doskonale rozumiejący duszę cara Iwana i półmnicha Rasputina, miotający się, przebiegły, zwinny, nieuchwytny „bies" rewolucyjny – Lenin. Nikt mnie nie zrozumie, panowie, nikt nie uwierzy, nikt tu na Zachodzie nie zostanie przekonany! Lenina ważyć będą na karaty, jako djament biały lub czarny, a tu na szalę rzucić trzeba wiekową niewolę i morze wsiąkłych w ziemię rosyjską łez i krwi, koszlawe naśladownictwo Europy i ponurą spuściznę Azji…

Pożegnałem swoich przyjaciół i poszedłem wzdłuż – Boulevard Madeleine.

Pędziły lśniące limuzyny, wałęsali się „camlotś", myszkowały prostytutki, a nędzarki i nędzarze czaili się już w ciemnych framugach zamkniętych restauracyj, szperając w koszach ze śmieciami i odpadkami.

Cicho było dokoła.

Na skrzyżowaniu ulic tkwili policjanci z założonemi po napoleońska rękami i gwarzyli spokojnie.

Granatowe mundury i eleganckie peleryny sprawił im naród. On też postawił ich na tych placówkach…

Policjanci wiedzieli o tem i byli dumni, pewni siebie, albowiem potrafili wbić w zbiorową głowę narodu, że tak być powinno…

F. Antoni Ossendowski.

Paryż, wrzesień 1930 r.

ROZDZIAŁ I.

Mały Włodzimierz Uljanow siedział cicho i z pod namarszczonych brwi bacznie śledził każdy ruch matki.

Marja Aleksandrówna, trochę przybladła i smutna, pomagała służącej Ninie nakrywać do stołu.

Była sobota, – dzień, w którym do Uljanowych przychodzili znajomi ojca. Marja Aleksandrówna nie lubiła tych zebrań; starszy brat, posłyszawszy o nich, uciekał z domu, mrucząc:

– Do djabła, do djabła z tymi jaskiniowcami!

Siostry, sprzątające w saloniku, śmiały się pocichu, a Wołodzia z niecierpliwością oczekiwał gości.

Nareszcie w saloniku zjawił się ojciec.

Siwy, barczysty, o ciemnych skośnych oczach, takich samych, jakie miał młodszy syn, z dumą nosił granatowy surdut ze złotemi guzikami i krzyżem św. Stanisława na biało-czerwonej wstążeczce, co nadawało mu wyraz uroczystości i powagi.

Siadł w fotelu, przysunął mały stolik i ustawił szachy, przygotowujące się do partyjki z doktorem Titowym.

Doktór zawsze wprawiał w podziw małego Włodzimierza.

Chłopak chciałby go widzieć pływającego. Nie wątpił, że doktór mógłby stać na największej głębinie, jak korek jego wędki na rzece. Taki był gruby, okrągły ten doktór Titow.

Ojciec nie odzywał się do Marji Aleksandrówny, bo wiedział, że nie lubi jego gości; nie chciał psuć sobie zabawy sprzeczką z żoną.

Jednak pani Uljanowa sama wszczęła rozmowę.

– Mój kochany – rzekła, – już dałbyś raz spokój sobie i mnie z tymi gośćmi! Co ci przyjdzie z tego, że zjawi się stary opój, proboszcz, ojciec Makary, w zielonej kamlotowej sutannie, doktór Titow i inspektor szkół ludowych – Piotr Piotrowicz Szustow. Ani Bogu świeczka, ani djabłu – pogrzebacz, doprawdy!

Ojciec poruszył się niespokojnie i zaczął wycierać czerwoną chustką spocone czoło, mrucząc:

– Żyjemy w przyjaźni oddawna… zresztą, wszyscy oni mają rozległe stosunki, mogą się więc przydać w życiu, dopomóc, komuś z silnych tego świata dobre słowo o mnie szepnąć…

– Och! – westchnęła żona. – Co do tego dobrego słowa, to przypominasz mi Tiapkina-Lapkina z „Rewizora" Gogola. Ten też bardzo o to dbał i prosił, aby rewizor, po powrocie do Petersburga, powiedział ministrowi, że w takim a takim mieście przebywa Tiapkin-Lapkin!

Zaśmiała się głucho i nieprzychylnie.

– Masza, co też za porównanie… – rzekł z wyrzutem.

– Zupełnie to samo! – zawołała pani Uljanowa. – Śmieszny jesteś! Dlaczego nie zapraszasz do siebie ludzi światłych, młodych, myślących, – naprzykład, lekarza Dochturowa, nauczyciela Niłowa lub tego dziwnego mnicha – kaznodzieję, brata Aleksego? Spotkałam ich u pani Własowoj, są to bardzo rozumni, uczciwi ludzie!

– Broń Boże! – wylękłym głosem i wymachując rękami, syknął pan Uljanow. – Są to typy niebezpieczne, jacyś tam… działacze.

– Działacze? – spytała Marja Aleksandrówna. – Co to znaczy?

– Coś złego! – odparł szeptem. – Ostrzegał mnie przed nimi naczelnik policji… Ale zapomniałem ci powiedzieć, Masza, że i on dziś nas odwiedzi…

– Tego tylko brakowało! – klasnąwszy w dłonie, zawołała z oburzeniem. – Dziś to już żywego słowa nie posłyszymy. Obecność policjanta, i to jeszcze takiego gorliwego, wszystkim zamknie usta.

Mąż milczał i, ciężko wzdychając, wycierał spocone czoło.

– Taki jak ja mały człowiek powinien mieć silnych przyjaciół, – powiedział bardzo cicho. Marja Aleksandrówna machnęła i wyszła do jadalnego pokoju.

O 8-ej wieczorem bardzo punktualnie jeden po drugim przybywali goście. Wkrótce wszyscy siedzieli w saloniku, prowadząc ożywioną rozmowę. Wołodzia oczu nie spuszczał z dwóch postaci.

Uśmiechał się pokryjomu i trącał siostrę Saszę, wskazując wzrokiem na doktora.

Okrągła głowa, łysa i cała czerwona, o nadmiernie wypukłych bladych, prawie białych oczach – od dołu była zakończona trzema podbródkami, wylewającymi się, jak gęsty kit, na biały, pofałdowany gors koszuli; kulista głowa opierała się na okrągłej, podobnej do olbrzymiej piłki figurze, a tak jakoś dziwnie, z taką wzbudzającą obawę nierównowagą, że, zdawało się, iż powinna z niej się stoczyć przy silniejszem poruszeniu. Krótkie, tłuściutkie nóżki zwisały z dość wysokiej kanapy, ledwie dotykając podłogi.

– Jabłko na arbuzie… – szepnął Wołodzia do siostry, mrużąc oczy. Sasza lekko uszczypnęła go w ramię i cicho pisnęła, zatknąwszy usta ręką.

Chłopak przeniósł wzrok na nowego gościa.

Był to komisarz policji – radca kolegjalny Bogatow.

O tym człowieku krążyły legendy po całem mieście.

Był postrachem dla złoczyńców wszelkiego rodzaju. Barczysty, chudy, miał twarz okoloną pięknemi bokobrodami; długie, zuchowato podkręcone do góry wąsy końcami swemi sięgały zmrużonych, chytrych oczu. Siedział rozparty w fotelu i co chwila poprawiał szablę i wiszący na szyi order.

Długie lakierowane buty błyszczały i cicho dzwoniły ostrogi.

Wołodzia nie mógł się napatrzeć na niego. Podobała mu się siła, bijąca z muskularnej postaci Bogatowa, i pewność siebie, tryskająca z każdego słowa, z najmniejszego połysku bezczelnych oczu.

Jednocześnie na dnie serca małego chłopaka wzbierała nieznana niechęć, niemal nienawiść, chęć zrobienia przykrości, bólu, wstydu temu silnemu, pewnemu siebie człowiekowi. Komisarz, ćmiąc grubego papierosa, opowiadał. Wszyscy pochyleni, z uśmiechem służalczego zachwytu słuchali.

Pan Uljanow siedział wyprostowany, cały zamieniony w uwagę, starając się nie przepuścić ani jednego słowa. Miał zwyczaj słuchać uważnie – stare przyzwyczajenie nauczycielskie. Po nim tę sztukę odziedziczył młodszy syn – małomówny zwykle, skupiony, uważnie patrzący i słuchający.

Doktór Titow, przechyliwszy głowę nabok, napróżno usiłował odwrócić ciężkie ciało swoje w stronę mówiącego.

Inspektor Szustow pokrzykiwał cicho i podskakiwał na krześle.

Ojciec Makary oczy wznosił ku niebu, jedną ręką – białą, pulchną głaskał długą brodę, a drugą – przyciskał do piersi wiszący na złotym łańcuchu ciężki srebrny krzyż z niebieską emalją i świecącemi się kamyczkami w wieńcu nad głową Chrystusa.

– Moi panowie, proszę rozważyć tylko! – mówił dobitnym, basowym głosem komisarz Bogatow. – Chłopi, którym szanowany, ceniony w całej gubernji pan Aksakow, należący do najstarszej szlachty, nie pożyczył drzewa na odbudowę spalonej wsi, zrobili napad na dwór. Spotkali ich tam strzałami. Dwóch chłopów zabito, trzech raniono, reszta rozbiegła się, nic nie wskórawszy. Pchnięto konnego parobka do mnie. Przybyłem, nie zwlekając. Powęszyłem tu i ówdzie, w ciągu godziny wykryłem rannych i kazałem przyprowadzić do siebie. Pytam o szczegóły, o uczestników napadu. Milczą… A więc wy tak, braciszkowie?! Jakem machnął jednego, drugiego, trzeciego w ucho, w zęby, w nos; zalali się chłopy krwią, no i wyśpiewali prawdę! Gubernator nasz nie lubi hałasu, niepokojących doniesień do Petersbuga, bo to zaraz długa korespondencja, śledztwo, awantura! Woła mnie i powiada: „Szymonie Szymonowiczu, pokaraj buntowników, aby raz na zawsze odechciało się im wypraw na starą szlachtę!" Wziąłem wtedy kilku swoich policjantów i wymierzyłem sprawiedliwość podług sumienia. Ci, co napad uczynili, dostali po sto rózeg, a dla postrachu – cała wieś, nawet baby, po dwadzieścia pięć. Teraz cisza i spokój, jak makiem zasiał! Rózeczki dla naszego dobrego chłopka – to najpierwsza rzecz, najlepsze lekarstwo. Cha! Cha! Cha!