Изменить стиль страницы

Wystraszona służąca przyniosła nową karafkę. Ostapow nalał do kieliszków i, podnosząc swój, rzekł:

– In vino Veritas! Ave, amice, morituri te salutanti Bibamus!

– Ja nie będę pił! – opryskliwie, z obrzydzeniem odpowiedział Uljanow.

– Nie godzien jestem w tak szlachetnej kompanji… – zaczął złośliwym, szyderczym szeptem Ostapow i raptem skurczył się cały, zbladł, drżeć zaczął i oglądać się na wszystkie strony, mrucząc:

– Widzisz? Widzisz?! Tam! Tam! – znowu! Jak iskierki… Zapalą się… zgasną i znów się zapalą… To oni!… Idą… urągać będą… przeklinać…

Włodzimierz mimowoli spojrzał w kierunku ręki Ostapowa. W półciemnych kątach czaił się mrok, na ścianach ledwie dostrzegalne pełzły cienie, rzucane przez migający płomień lampy i palących się na biurku świec.

– Nikogo niema! – rzekł spokojnym głosem, patrząc na profesora.

– Nikogo?… Tymczasem… ale przyjdą… O! oni nigdy nie wybaczą i przyjdą… – szeptał Ostapow.

Umilknął i po chwili mówić zaczął, nie patrząc na siedzącego przed nim Uljanowa:

– Judasz zdradził Chrystusa, miłując go, lecz straciwszy wiarę w niego, jako w Mesjasza prawdziwego… Wziął za jego głowę 30 srebrników, żeby pokazać całemu światu, że więcej nie wart, jako zwykły śmiertelnik… Nawet zwrócił synhedrjonowi te srebrniki… A później przyszły do niego małe, chyże, złośliwe biesy… Śmiać się jęły, szarpać, znęcać się… Oganiał się nim, a one szeptały: „Idź na górę, gdzie nad urwiskiem rośnie suche drzewo!" Powtarzały mu to przez cały dzień, całą noc i jeszcze przez cały dzień. Poszedł i usiadł pod drzewem, patrząc na żółtą równinę i na mętną, daleką smugę Jordanu. Wtedy wypłynęła przed nim i ożyła twarz Chrystusa; zsiniałe, żółcią i octem napojone usta poruszyły się i szepnęły: „Zdrajco, sprzedałeś Boga swego!"… Z powrozu opaski zadzierżgnął Judasz pętlę i zawisnął nad urwiskiem… jako ofiara sumienia… Sumienia!

Przetarł oczy i wypił kieliszek wódki.

Zerknął nieprzytomnemi oczami po ciemnych kątach i szeptał dalej:

– Teraz do mnie przylatują biesy te… chyże, ognikami błyskające i tu i tam… Po nich wstaje we mgle… pięć szubienic… a na nich powieszeni… Pestel, Rylejew, Bestużew, Kachowskij, Murawjew… wszyscy, którzy chcieli naprawić antychrystusowe szaleństwo Piotra… Rosję zbawić… oświecić… podnieść… Patrzą na mnie strasznym wzrokiem, nienawidzącym i krzyczą obrzękłemi wargami: „Zdrajca! Zdrajca!" Bo to ja uląkłem się kuratora, pokornie wysłuchałem wymówek i za srebrniki milczę o męczennikach świętych… Milczę, jak zdrajca, jak tchórz… O-o! Idą już idą! Widzisz?…

Z trudem uspokoił Włodzimierz profesora, pomógł mu przebrać się i wyprowadził z domu. Długo chodzili, milcząc, a gdy Ostapow otrzeźwiał ostatecznie, poszli do Uljanowych.

Chłopak szepnął matce o zajściu i oddał profesora pod jej opiekę. Ostapow spędził noc w oficynie razem z młodymi Uljanowymi, a nazajutrz Marja Aleksandrówna napisała list do rodziny profesora, radząc, aby ktoś przyjechał i zaopiekował się chorym.

W dwa dni później w mieszkaniu Ostapowa zjawiła się siostra profesora – Helena, szesnastoletnia dziewczyna. Po miesiącu zjechał ojciec – stary lekarz wojskowy.

Profesor powoli powracał do zdrowia i równowagi. Nie odzyskał tylko już nigdy ani dawnego spokoju, ani swobody. Pędził jednostajne, szare życie nauczyciela, z dnia na dzień, od rangi do rangi, od orderu do orderu. Nie cieszyło go to i nie budziło żadnych wspomnień. Zobojętniał na wszystko, jak tylu innych w tem śmiertelną ciszą zatrutem panowaniu Aleksandra III – cara, miłującego pokój… pokój cmentarzyska.

ROZDZIAŁ V.

Przed świętami Bożego Narodzenia pan Uljanow otrzymał nową nominację. Został dyrektorem wszystkich szkół ludowych. Rozpoczął swoje czynności od zwiedzenia zakładów naukowych w całym obwodzie. Zabrał ze sobą Włodzimierza, korzystając z feryj świątecznych.

Podróż odbywali sankami pocztowemi, zapuszczając się nieraz w rzadko odwiedzane miejscowości, gdzie wśród lasów czaiły się osiedla bez kościołów i bez szkół, bez lekarzy i władz.

Włodzimierz pamiętał z wykładów Ostapowa, że cały obwód kazański stanowił niegdyś potężne, o wysokiej cywilizacji państwo bułgarskie, po którem nic nie pozostało, oprócz nazwy rzeki Wołgi. Do tego kraju w wieku XIII wpadli Tatarzy, pędząc przed sobą niezliczone szczepy, porwane falą mongolską, mknącą na zachód z głębin Azji. Resztki tej hordy spotykał teraz Wołodzia; byli to Wotiacy, Meszczeriaki. Czeremisy, Czuwasze i Mordwini, obok Tatarów i rosyjskich wieśniaków.

Ciemne mrowisko ludzi, różniących się pomiędzy sobą strojem, mową, wiarą, obyczajami i zabobonami – pierwotnemi, nieraz mrocznemi i krwawemi.

Nieprzejednana wrogość panowała między osiedlami, zamieszkałemi przez tubylców różnych szczepów.

Rosjanie pogardliwie spoglądali na dawnych najeźdźców, nazywając ich „tatarwa" lub „białooka czudź"; ci ze swej strony odpłacali zimną nienawiścią. Samotny Tatar lub Wotiak nie mógł bezpiecznie przejść przez wieś rosyjską; chłop – wielkorus nie odważyłby się jechać bez towarzyszy w pobliżu wsi czuwaszskiej lub czermiskiej.

Spory i bójki wybuchały nawet tuż przed kościołem po skończonem nabożeństwie, lub pośród dzieci w szkole.

Uljanow stał się świadkiem bardzo ciekawego i pouczającego widowiska.

Popasali w małej wiosce, czekając na posiłek i świeże konie.

Chłopak poszedł nad rzekę, gdyż zdaleka spostrzegł duże zbiegowisko ludzi. Małemi kupami ciągnęli na środek zamarzniętej rzeki, dążąc od wiosek, położonych na dwóch przeciwległych brzegach.

Nad urwiskiem stał tłum bab i dzieci. Wieśniaczki opowiedziały Włodzimierzowi, że dwie rozdzielone rzeką wioski prowadzą długo trwający spór o łąkę na wyspie, więc postanowiły sprawę zakończyć walną bitwą.

Rozpoczęto ją od ohydnych wyzwisk i przekleństw, poczem zaczęły się bić małe chłopaki, po nich – wyrostki; trwało to jedna niedługo, bo cały ten drobiazg zmiotły tłumy młodych i starych chłopów, rzucających się w wir bitwy.

Zapaśnicy uzbroili się, zacisnąwszy kamienie w ręku i omotawszy pięści grubemi rzemieniami, jak to czynili niegdyś gladjatorzy. Najtężsi chłopi, od których zależało ostateczne zwycięstwo, wymachiwali długiemi i ciężkiemi drągami lub nawet dyszlami wozów. Bójka trwała krótko, bo mieszkańcy wotiackiej wioski cofnęli się przed zuchowatym atakiem Tatarów z przeciwnego brzegu. Na śniegu pozostało kilku rannych, a może i zabitych; krew, niby szkarłatne maki, wykwitła na lodzie.

Uljanow myślał nad tem, w jaki sposób można byłoby pociągnąć wszystkich tych nienawidzących się wzajemnie tubylców, należących do fińskiej i mongolskiej rasy, ku wspólnemu celowi. Rozumiał, że to było marzycielstwo, którem się oszukiwała bezwiednie partja „Woli Ludu".

– Tu trzeba tyle haseł, ile jest szczepów! – szepnął z szyderczym uśmiechem na zarumienionej od mrozu twarzy.

Po większych wsiach już działały niedawno założone szkoły ludowe. Włodzimierz z ciekawością przyglądał się nauczycielom i nauczycielkom.

Pewna część ich spokojnie witała nowego dyrektora. Nie mieli ci ludzie nic do ukrywania. Te same, co i w gimnazjum, podręczniki, zalecane przez kościół i rząd, ten sam program, ogłupiający i oszukańczy.

Większość jednak nauczycieli, jak to odrazu zauważył spostrzegawczy chłopak, nie miała czystego, prawomyślnego sumienia. W rozmowie z dyrektorem byli nieufni, ostrożni, wstrzemięźliwi. W ich oczach łatwo można było wyczytać nieżyczliwość dla przedstawiciela rządu.

Pan Uljanow tego nie spostrzegał jednak. Wszystko napozór było w porządku. Słuchał obojętnie skarg na marne uposażenie, na nędzę, na niechęć ludności do szkoły, a nawet wrogi stosunek do nauki i nauczycielstwa; to nie wchodziło w zakres jego działalności, o tem musiały myśleć władze centralne. Na jego odpowiedzialności leżało, aby wszystko się odbywało przepisowo.

Odjeżdżał zadowolony i spokojny, nie podejrzewając nawet, że w kuferkach nauczycieli ludowych leżały starannie zamaskowane broszurki pisarzy „Woli Ludu", którzy śmielej, niż urzędowi, płatni „uczeni", rozprawiali się z historją „Rusi Świętej".