Изменить стиль страницы

Mały, dobroduszny Rozanow chwalił się tem, że jego ojciec, radca guberjalny, zewsząd otrzymuje piękne i drogie upominki i, że on sam nosi mundurek z prawdziwego angielskiego kortu, podarowanego mu w dzień imienin przez pewnego kupca, mającego pilny interes do ojca.

Gruby bezbarwny Kolka Szyłow wyśmiewał ojca swego, proboszcza katedralnego i prokuratora sądu konsystorskiego, wspominając o tem, jak drogo płacą bogaci panowie, żądający rozwodu, i jak poważny, szanowany w mieście i noszący złotą mitrę podczas nabożeństwa kapłan zamyka się z klientami w swojej kancelarji; układa z nimi plan sztucznych dowodów zdrady i cudzołóstwa, oraz innych „bezecnych świństw", jak się wyrażał cyniczny synalek.

Każdego niemal namacał, dotknął, zbadał ponury Wołodzia i dopiero wtedy zaczął opowiadać im o życiu wieśniaków, strasznem, beznadziejnem i mrocznem. Wspominał o Darji Ugarowej, o złowróżbnej przepowiedni młodego popa, o śmierci Naśćki, o żebraku Kseno-foncie, o nędznych, śmiesznych sochach chłopskich, gdzie, zamiast żelaznego lemiesza, tkwił wygięty korzeń dębowy; opisywał rozpustę, panującą na wsi, praktyki znachorek, ciemnotę ludu i jego niewyraźne, mgliste nadzieje.

– Straszne to życie! – szeptał chłopak. – Tylko patrzeć jak powstaną chłopi, niech tylko znajdzie się jakiś nowy Pugaczew czy Razin. Pohulają oni wtedy!

– E-e, nie taki straszny djabeł, jak go malują! – machnąwszy ręką, zawołał syn pułkownika. – Mój ojciec pchnie swoich żołnierzy. Ci dadzą salwę, trrrach! i – po wszystkiem! Tym zwierzętom tylko to się należy!

Inni się zaśmiali, podtrzymując kolegę.

Od tego dnia Uljanow przestał rozmawiać z kolegami.

Cały oddał się nauce i czytaniu. Robił jakieś wyciągi, zapisując je w grubym kajacie i dodając własne uwagi. Brat Aleksander przypadkiem przejrzał kajet Wołodzi. Nic o tem nie powiedział, lecz zaczął mu dawać książki do czytania.

Wołodzia uczył się dobrze i wciąż zaczytywał się klasykami rzymskimi. W czwartej klasie już prawie nie posługiwał się słownikiem.

Nauczycieli nie lubił, bo i nie było zaco.

Kapelan głuchy i sepleniący „walił" z książki, oczu od niej nie odrywając. Żądał, aby uczniowie umieli wszystko napamięć, słowo w słowo tak, jak stało w „pana profesora, doktora świętej teologji, przewielebnego protojereja Sokołowa" podręczniku, przez świętobliwy synod aprobowanym i polecanym.

Na wszelkie, nieraz bardzo kazuistyczne pytania uczniów odpowiadał stereotypowemi słowy:

– Co musicie wiedzieć, tom powiedział i to znajdziecie w doskonałej książce doktora świętej teologji, przewielebnego ojca Dymitra Sokołowa na stronicy 76-ej…

Wołodzia, który, po powiedzeniu brata o nieistnieniu Boga, obawiał się wszczynać z nim rozmowę na tematy religijne, miał dużo wątpliwości. Chciał zapytać o nie kapelana, lecz, gdy ten odesłał go do 101-ej stronnicy podręcznika Sokołowa, machnął ręką i już się do niego nie zwracał. Zapytany sypał od deski do deski najautentyczniejszemi słowami „pana profesora i doktora świętej teologii", dostawał piątkę i siadał ponury, zrozpaczony.

Nauczyciel matematyki, Eugraf Ornamentow, olbrzymi kudłaty drab w ciemnych okularach na czerwonym nosie, zawsze pijany, w chwilach gniewu zapominał o miejscu, gdzie się znajdował, i wypluwał ohydne, ludowe przekleństwa. Gniewał się często, bo, mimo, że każdego roku odrabiał jedne i te same zadania, uczniowie nic z matematyki nie umieli i stali przy tablicy, jak „bałwany Króla Niebieskiego", podług określenia krewkiego Ornamentowa.

Jedyną jego ostoją był mały Uljanow.

Gdy przyjeżdżały władze szkolne na wizytację gimnazjum, wylękły i zmieszany Ornamen-tow wołał do tablicy Włodzimierza i ten rozwiązywał zawiłe zadanie, podyktowane przez przybyłego urzędnika ministerjalnego.

Profesorem łaciny i greki był od dwóch lat wspaniały mąż, o głosie basowym, z łatwością przechodzącym w dźwięczny tenor, o długiej, kruczej brodzie, pięknej, bladej twarzy i niebieskich oczach, szyderczo świecących się za szkłami złotych binokli. Nazywał się Arsen-jusz Kiriłowicz Iljin.

Wśród uczniów starszych klas krążyły wieści, że wspaniały Arsenjusz Kiriłowicz był lowe-lasem i amatorem przygód miłosnych, za które został z Moskwy przeniesiony na prowincję. Istotnie tak też i było. Nawet Wołodzia słyszał o tem w domu.

Pan Uljanow ze śmiechem opowiadał Marji Aleksandrównie o romansie profesora Iljina z inspektorową gimnazjum.

Inspektor, schorowany, sterany życiem i ciągłą grą w karty, niedawno się ożenił z młodą dziewczyną, niemal niepiśmienną szwaczką, która zdradzać go zaczęła nazajutrz po ślubie, narazie z uczniami 8-ej klasy, a potem z majestatycznym, przystojnym Arsenjuszem Kiriło-wiczem.

Łacinista doskonale wiedział, że „młode wilki", jak nazywał swoich wychowanków, poinformowane były dokładnie o jego romantycznych awanturach, więc, wchodząc do klasy przybierał tajemniczą, lekko ironiczną minę, a niebieskie oczy mówiły bez słów:

– Wszystko, co wiecie o mnie, schowajcie dla siebie!

Iljin odrazu stał się bożyszczem dla Uljanowa. Profesor znał klasyków rzymskich i greckich wyśmienicie, kochał się w historji starożytnej, pamiętał nazwę każdej rzeczy ze świata antycznego, pięknie deklamował „Eneidę", a heksametry homerowe z ust jego płynęły, jak cudowna muzyka, z niczem nie zrównana.

Między profesorem a uczniem z tego powodu nawiązały się nici milczącej przyjaźni.

Pewnego razu Iljin spotkał Włodzimierza na ulicy i zatrzymał go.

– Cóż to, młody wilku, lubisz stary świat? Zamierzasz poświęcić się filologji? – spytał, życzliwie patrząc na chłopaka.

– Nie wiem jeszcze, panie profesorze, – odparł Uljanow.

– Czas już określić swoje upodobania i wybrać prawdziwą linję życiową – zauważył łaci-nista.

– Tak… Sam też tak myślę… ale… ale… Chłopak nagle urwał.

– Ale – co? – zapytał Iljin.

– Wciąż mi się zdaje… zdaje, że teraźniejsze życie jest jakieś nieprawdziwe, sztuczne… że coś ma się stać i wszystko nagle się urwie… – szepnął Włodzimierz.

– Hm – mruknął profesor, z podziwem patrząc w poważne oczy ucznia. – Hm! Takie masz myśli?

– Tak!

– No, tedy niema innego wyboru. Syp, chłopcze, na filologję! – zawołał Iljin. – Bo widzisz, ja z temi myślami chodzę po tej głupiej ziemi już trzydzieści zgórą lat i tak sobie powiedziałem: „Poco masz, Arsenjuszu Kiriłowiczu, pozostawać w towarzystwie różnych świń, draniów, łapowników, idjotów, gdy możesz z rozkoszą spędzić kilka godzin dziennie z wielkimi ludźmi i to z jakimi! Z Homerem, Wergiljuszem, Owidjuszem, Ksenofontem, Demoste-nesem, Cyceronem, Platonem!"

Niestety, gdy Wołodzia przeszedł do klasy szóstej, Arsenjusz Iljin został przeniesiony do Moskwy, zabierając ze sobą panią inspektorową. Tego nie mógł zrozumieć Uljanow.

Piękny świat antyczny, wykuty w marmurze posągów, w granicie potężnych świątyń i nagle do tego świata cudów, genjuszów, wielkich wodzów i myślicieli sfrunęła głupia, kochliwa, rozpustna inspektorowa, nieinteligentna szwaczka.

Wzruszył ramionami i odrazu przestał żałować profesora.

Wyczuł nieprawdę, nieszczerość w jego życiu i w słowach.

Następcą jego był tępy kretyn, formalista i nieuk.

Profesor rosyjskiej literatury, seminarzysta Błahowidow, do rozpaczy doprowadzał Ulja-nowa. Chłopak przeczytał prawie całą literaturę rosyjską i miał o niej własny sąd. Znał klasyków i gniewał się na nich, że przeważnie pisali o szlachcie, carach i generałach. Lubił Czer-nyszewskiego, Niekrasowa, Tołstoja, Kolcowa, bo mówił o narodzie. Śmiał się z Aksakowa za jego dążenie do połączenia się Rosji ze Słowianami Zachodu. W Kazaniu spotykał zesłanych Polaków i poznał przepaść, dzielącą ich od Rosjan.

Profesor stosował metodę głuchego kapelana. Zmuszał uczniów do powtarzania nieciekawych, tendencyjnych stronic podręcznika urzędowego, nic od siebie nie dodając.

Zresztą miewał własne pomysły… Urządzał niedzielne odczyty literackie. Wychwalał tych pisarzy ojczystych, którzy szerzyli swemi utworami, wzmacniali miłość ku panującej dyna-stji, wszystkich zaś innych nazywał buntownikami i zdrajcami.