Изменить стиль страницы

Włodzimierz jeszcze niżej spuścił głowę i nie odzywał się.

– Mów! – szepnęła namiętnie. – Twoje siostry przysięgły być wrogami Romanowych, a ty milczysz? Boisz się? – pytała.

Uljanow podniósł głowę.

Surowa, zawzięta twarz była spokojna. Ciemne oczy patrzyły zimno.

– Nie boję się! – odparł suchym, chrapliwym głosem

– Więc co postanowiłeś?

Oparł głowę na rękach i, nie patrząc na Lenę, mówił, niby spowiadał się przed samym sobą:

– Wiedziałem dawno, że brat zamierza wykonać zamach. Znalazłem u niego część maszyny piekielnej… Przerażało mnie to… Ani chwili nie wątpiłem, że skończy się to śmiercią brata… W wypadku niepowodzenia powiesił go Aleksander III; gdyby zamach się – udał – uczyniłby to samo następca jego… Innego wyjścia nie było, nie mogło być! Miałem możność uprzedzić nieszczęście, uprosić brata, powiedzieć o wszystkiem matce… Nie uczyniłem tego… Ja jeden wiem, jakie męki przeszedłem! Pozwoliłem Aleksandrowi wyjechać z bombami… na śmierć. Nie mogłem postąpić inaczej! Człowiek powinien żyć dla idei i celu, zapominając o sobie… Powstrzymywać go nie wolno!

Przerwał i patrzył nieruchomo przed siebie.

– A teraz? Co będziesz robił? Milczał? Cierpiał? – spytała Lena i dotknęła ręką czoła Włodzimierza.

Spojrzał na nią zmrużonemi oczami i rzekł, akcentując każde słowo:

– Ja bomby rzucać nie myślę! Jest to zabawa w bohaterstwo. Głupia, nędzna awantura! Bezcelowy rozlew krwi… Ja przysięgam zemścić się na Romanowych, lecz czas na to nie przyszedł jeszcze… Przyjdzie niebawem… Wtedy poleje się krew! Morze krwi!

– A jeżeli ten czas nie przyjdzie?

– Przyjdzie… Ja go przyśpieszę! – odpowiedział, uderzając pięścią w stół. Lena popatrzyła na niego ze zdumieniem.

Myślała, że ten młodzieniec rzuca puste, szumne frazesy, aby oszukać ją i siebie, usprawiedliwić swoje tchórzostwo i bezczynność. Nagle spostrzegła wyraz ostrych oczu jego, skierowanych na siebie. Stały się podobne w tej chwili do przenikliwych źrenic ptaka drapieżnego. Paliły ją i docierały do najtajniejszych zakątków jej mózgu.

Wyczuła, że on widzi wszystko i rozumie każde drgnienie myśli.

Opuścił oczy i powiedział:

– Nie boję się niczego i nikogo oszukać nie zamierzam! Serce każe mi zrzucić bombę natychmiast, nie zwlekając, lecz rozum wskazuje, że dla zemsty dojrzeje chwila wtedy, kiedy będzie się robił porachunek za wieki całe i gdy nakreślony zostanie plan wieków przyszłych. Ja tego dokonam, Leno!

Wielka siła i gorący poryw zabrzmiały groźnie w zdławionym głosie Włodzimierza.

Na chwilę jedną poddała się temu wrażeniu, lecz tylko na jedną chwilę. Przyszło natychmiast zwątpienie i bolesne podejrzenie o nieszczerość, o usiłowanie odwrócenia jej uwagi w inną stronę.

Milczała z wyrzutem patrząc na niego.

Włodzimierz znowu wpił się w nią ostrym wzrokiem skośnych oczu i blady uśmiech przebiegł po ustach jego.

Wstał. Na twarzy widać było wahanie. Syczącym, prawie złym głosem mówił:

– Mógłbym odejść teraz bez słowa. Leno. Wiem, co myślisz o mnie. Nie będę się tłumaczył. Robię tak, jak chcę! Powiem tylko, że jesteś jedynym człowiekiem, którego kochałem, i – ostatnim. Powrócę do ciebie, gdy spełni się to, o czem mówiłem tu przed chwilą!

Mocno zacisnęła ręce i szepnęła:

– Ja ciebie nigdy nie zapomnę…

Czekała, że zbliży się do niej i, jak to czynił zwykle, przytuli do siebie w milczeniu. Włodzimierz nie uczynił tego. Ogarnął ją raz jeszcze zagadkowym, nieuchwytnym wzrokiem i pomyślał z niechęcią i pogardą:

– Nie uwierzyła! Uważa mnie za tchórza!

Odrazu stała się obcą dla niego, niepotrzebną; jeszcze chwila, jeszcze jedno słowo i -mogłaby się była wydać wrogiem, dla którego nie znalazłby, może, innego uczucia, oprócz nienawiści.

Nie oglądając się więcej, wyszedł.

Nie cierpiał nad rozłąką i nie tęsknił do Leny.

Z gimnazjum powracał teraz wprost do domu, spędzał cały czas z matką, uczył się zapamiętale i czytał.

Stał się jeszcze bardziej milczący i skupiony.

Matka zapytała go o przyczynę zerwania znajomości z Ostapowymi.

Skłamał, mówiąc, że dano mu do zrozumienia, aby nie narażał Ostapowych na przykrości z powodu bliskich stosunków z rodziną zamachowca.

– Niech profesor Ostapow w spokoju otrzyma orderek, o który mu tak bardzo chodzi! -zakończył ze śmiechem.

Pozostawszy sam w swoim pokoju, pomyślał, że przecież popełnił nikczemność, bo spodlił w oczach matki starego przyjaciela, złotowłosą Lenę i bezbronnego, obojętnego na wszystko profesora.

– Ech! – machnął ręką pogardliwie. – Wszystko jest dobre, co najprędzej i najprościej do celu prowadzi! Teraz przynajmniej będę miał spokój!

Bardzo prędko zapomniał o wszystkiem. Uczył się zapamiętale, przygotowując się do matury. Egzaminy wypadły świetnie.

Włodzimierz Uljanow został odznaczony złotym medalem i wstąpił do uniwersytetu w Kazaniu, zapisawszy się na wydział prawny.

Na wakacje razem z matką i siostrami pojechał do ciotki, a gdy na jesieni powrócił, dowiedział się od kolegów, że doktór Ostapow z córką wyjechali do Petersburga, a profesor dostał nominację na inspektora gimnazjum w Ufie.

Włodzimierz westchnął.

Ciągle czujny, kontrolujący samego siebie, ustalił, że nie było to westchnienie smutku, lecz raczej ulgi, – świadomość swobody ostatecznej, niczem nie skrępowanej.

– To, co utraciłem, było drogie, to, co uzyskałem – jest wielkie, jak najwspanialszy skarb! Wolność! – szepnął do siebie.

Czuł się potężnym.

ROZDZIAŁ VI.

Życie uniwersyteckie w Kazaniu było znacznie bujniejsze, niż w stolicach pod nieustającym ani na chwilę dozorem żandarmów i policji politycznej, do której potajemnie należeli niektórzy studenci i profesorowie.

W Kazaniu poza karjerowiczami, stanowiącymi przeważającą większość, istniały liczne kółka studentów, marzących o zmianie stosunków w Rosji. Wszystkie jednak były kierowane przez „Wolę Ludu", czyli socjalistów-rewolucjonistów.

Włodzimierz Uljanow został wciągnięty do tych kółek, uczęszczał na ich konspiracyjne zebrania, podjął się nawet pisania broszur i ulotek dla ludu. Jednak prace jego odrzucono z oburzeniem. Nie odpowiadały one myślom przywódców i były uznane za herezję, za zdradę ideałów partji.

Uljanow wycofał się z grona rewolucyjnych kolegów i przyczaił się, czekając na sposobność do ataku na całą partję „Woli Ludu", którą poznał gruntownie.

Niedługo czekał. W Moskwie i Petersburgu, z powodu brutalności policji, studenci ogłosili strajk i przestali uczęszczać do wyższych uczelni.

Uniwersytet kazański poszedł za ich przykładem.

Na wiecu, odbywającym się w sali aktowej, przywódca socjalistów-rewolucjonistów wystąpił z długiem przemówieniem, żądając ostrego protestu przeciwko panującemu systemowi i manifestacji na rzecz zwołania konstytuanty.

Po mówcy na katedrze zjawił się niewysoki, barczysty student o wybitnie mongolskiej twarzy.

Po sali przeszedł szept:

– To brat powieszonego Aleksandra Uljanowa…

Włodzimierz słyszał to i patrzył na zebranych złemi, zmrużonemi oczami.

– Koledzy! – zawołał. – Mowa moja będzie krótka. Powiem wam, że jesteście stadem baranów, prowadzonych przez kozły…

Szmer zdziwienia i pomruk gniewny przebiegł po tłumie studentów.

– Precz z nim! Precz! – zawołało kilka głosów.

– Słuchajmy! Słuchajmy! – krzyknęli inni studenci.

– Wasi przywódcy marzą, żeby car i jego rząd usłuchali głupich żądań zwołania konstytuanty. Taką potęgę chcą zmusić do tego skamłaniem lub terrorem osobistym?! Koledzy, jest to droga, godna głupców…

– Precz! Precz! – zerwały się oburzone okrzyki.

– … godna głupców, zapamiętajcie to sobie dobrze! – ciągnął Uljanow. – Car jest pomazańcem bożym i za takowego się uważa…

– Brawo, kolega Uljanow! Brawo! – ryknęła prawomyślna część studentów.

– Nie wymieniać nazwisk! Mamy wśród nas szpiegów! – rozległy się ostrzegawcze głosy.