Изменить стиль страницы

– Co ty na to, Mescherje? – zagadnął Wilmowski.

– My dobrze pilnujemy. Tu nie mógł przyjść nikt obcy. Może Sambo się myli?

– Nie, Sambo się nie myli. Tu przyszedł obcy Kawirondo – zapewnił Murzyn.

– Zaraz sprawdzę, ilu tragarzy jest w obozie – powiedział Wilmowski.

Na rozkaz Mescherje Kawirondo ochoczo stanęli w szeregu. Wilmowski przeliczył ich dwukrotnie, przyglądając się każdemu badawczo. Liczba Kawirondo nie uległa zmianie. Wilmowski polecił Tomkowi wydać tragarzom po porcji tytoniu iżegnany pochwalnym szmerem wrócił z trójką towarzyszy przed namiot.

– Chyba się pomyliłeś, Sambo – mruknął niechętnie zapalając ponownie fajkę. – Nikt nowy nie przybył do obozu. Liczba tragarzy nie uległa zmianie.

– To znaczy, że jeden odszedł, a drugi przyszedł – odrzekł Sambo.

– O, do licha! To jest zupełnie prawdopodobne! – zawołał Wilmowski. – Przecież mówiłeś, Mescherje, że oni wychodzili pojedynczo z obozu.

– Sambo twierdzi, że Kawirondo się zamienili – zastanowił się dowódca masajskiej eskorty. – Tak, być może. Krótko są z nami, jeszcze ich nie znamy wszystkich.

– Hm, gdyby Smuga był tutaj, może by rozpoznał obcego. On zawsze doskonale pamięta każdego Murzyna – zafrasował się Wilmowski.

– Dlaczego ten biały buana tak długo poluje? – zapytał Mescherje.

– Widzisz, pan Smuga nie poszedł na polowanie. Miał zamiar rozejrzeć się po okolicy – wyjaśnił Wilmowski.

– Źle zrobił, że poszedł bez psa – szepnął Mescherje. – Trzeba szukać białego buanę, póki dzień. Potem nie widać już śladów. W nocy może być deszcz. Tu często wieczorem pada.

– Co robić? Przecież nie mogę zostawić obozu na łasce Kawirondo. Żeby choć bosman i Hunter wrócili jak najszybciej – z niepokojem powiedział Wilmowski.

Jakby w odpowiedzi rozległ się tętent koni.

– Jadą! Jadą! – ucieszył się Tomek.

Niebawem obydwaj łowcy wpadli do obozu na spienionych wierzchowcach. Bosman ociężale zeskoczył z konia i rzucił cugle jednemu z Murzynów. Hunter również oddał swego konia pod opiekę Kawirondo, po czym razem z bosmanem zbliżył się do Wilmowskiego.

– A niech wieloryb połknie tę waszą Afrykę! – wysapał bosman. – Byliśmy w pięciu okolicznych wioskach i poza babami kurzącymi długie gliniane faje oraz starcami nie zastaliśmy ani jednego chłopca zdolnego do dźwigania ładunku na plecach.

– Oni po prostu schowali się przed nami w dżunglę – dodał Hunter. – Wmawiano w nas, że wszyscy mężczyźni pojechali na jezioro łowić ryby.

– Żeby im te ryby wyzdychały! – mruknął bosman.

– Gdzie są Masajowie, którzy poszli z wami? – zaniepokoił się Wilmowski.

– Zaraz tu będą. Wyprzedziliśmy ich na koniach – odrzekł Hunter.

– Całe szczęście, że już wróciliście, bo niepokoimy się o Smugę – zaczął Wilmowski i natychmiast poinformował towarzyszy o sytuacji w obozie.

Hunter zasępił się, natomiast bosman zapomniał natychmiast o zmęczeniu.

– Coś mi brzydko cuchnie ta cała sprawa, szanowni panowie! – zawołał stanowczo. – Tu nie ma co się namyślać, tylko trzeba drałować na poszukiwanie. Dingo poprowadzi nas śladem Smugi.

– Bosman dobrze radzi. Powinniśmy odszukać pana Smugę przed zapadnięciem zmroku – niecierpliwił się Hunter. – Musimy dobrze mieć się teraz na baczności przed Kawirondo, jeżeli to prawda, co twierdzi Sambo Szkoda czasu na gadaninę, pójdę z bosmanem tropem pana Smugi.

– Przy mnie Dingo będzie najposłuszniejszy, więc pójdę i ja – wtrącił Tomek. – Zaraz się przygotuję!

Wilmowski nie oponował, gdyż istotnie pies mógł się najlepiej wywiązać z zadania w obecności chłopca, którego zawsze uznawał za swego pana.

– Dobrze, Tomku. Liczę na to, że będziesz posłuszny i rozważny – powiedział Wilmowski. – Weźcie również dwóch Masajów.

– Mam inny projekt – zaoponował Hunter. – Zabierzemy jednego Masaja i dwóch Kawirondo znających dobrze okolicę.

– Ani chybi dobra myśl – pochwalił bosman.

– Zgoda, nie traćcie czasu – zakończył Wilmowski.

Hunter wziął apteczkę i trochę prowiantu. Bosman wykrzywił się obserwując Huntera przewidującego zawsze najgorszą ewentualność, lecz nie rzekł ani słowa. Gdy byli gotowi do drogi, Tomek podsunął Dingowi koszulę Smugi i rozkazał:

– Szukaj. Dingo, szukaj pana Smugi!

Dingo spojrzał na niego mądrymi ślepiami. Szczeknął chrapliwie. Pochyliwszy łeb ku ziemi, zaczął węszyć. Ślad musiał być wyraźny, ponieważ pobiegł bez wahania na północ. Tomek puścił smycz. Rozpoczęli tropienie.

Mała grupka mężczyzn podążała za Tomkiem. Dingo biegł nie podnosząc głowy. Zdecydowanie psa zachęcało łowców do szybkiego marszu. Niebawem Dingo zatoczył koło najpierw na wschód, a potem ku południowi. Hunter zatrzymał się.

– Tomku, daj mu jeszcze raz powąchać koszulę pana Smugi!

Chłopiec wykonał polecenie.

– Szukaj, piesku, szukaj! – powiedział zachęcająco.

Dingo machnął niecierpliwie ogonem i ruszył dalej. Dopiero na ścieżce okazał niepokój. Biegł tu i tam ciągnąc chłopca za sobą. Na żądanie Huntera mężczyźni przystanęli z boku, aby nie zadeptać śladu.

– Nie utrudniajmy Dingowi zadania! – tłumaczył tropiciel. – Smuga musiał kluczyć i dlatego pies jest zdezorientowany.

Minęło sporo czasu, zanim Dingo skierował się ku wschodowi. Niemal nie odrywał nosa od ziemi, gubiąc się wśród pozostawionych na ścieżce śladów. Wkrótce zawrócił na południe.

– Co to ma znaczyć? – zdziwił się Hunter. – Po jakie licho pan Smuga poszedł w kierunku jeziora?

– Żeby tylko Dingo nie nawalił – zaniepokoił się bosman. – Daj mu, brachu, jeszcze raz powąchać koszulę!

Dingo biegł pewnie z pochylonym ku ziemi łbem. Dopiero w pobliżu jeziora znów okazał wyraźny niepokój. Przystanął nieoczekiwanie, a następnie zaczął kluczyć wśród krzewów. W pewnej chwili siadł na ziemi i uniósłszy łeb do góry zaskowyczał przeraźliwie.

– Jezus, Maria! A to co ma znaczyć? – wzdrygnął się bosman.

Flegmatyczny zazwyczaj Hunter wyrwał szybko Tomkowi z rąk koszulę Smugi i przysunąwszy ją psu do nosa rozkazał:

– Szukaj, Dingo, szukaj!

Pies okazał niezdecydowanie. Długo obwąchiwał koszulę. W końcu zaczął kluczyć po zaroślach. Raz dążył w kierunku zachodnim, potem zawrócił znów ku wschodowi węsząc bez przerwy przy ziemi, aż naraz musiał natrafić na właściwy ślad, gdyż szarpnął mocno smyczą i ruszył pewnie przed siebie. Wkrótce łowcy dotarli do brzegu jeziora. Dingo pobiegł ku pobliskiemu pagórkowi.

– Boże! Spójrzcie tylko, co się dzieje z Dingiem – zawołał Tomek.

Pies nastawił uszu, ze zjeżoną na karku sierścią gnał coraz szybciej. Hunter w biegu odbezpieczył karabin; bosman wielkimi susami gnał tuż przy nim z rewolwerem w dłoni, a Masaj, przygotowany do strzału, nie spuszczał oka z obydwóch Kawirondo.

Tomek ledwo mógł nadążyć za Dingiem, toteż zasapał się pędząc po stromym stoku. W pewnej chwili potknął się, a wtedy pies wyrwał smycz z dłoni i wkrótce znikł wśród zarośli na szczycie wzgórza. Za chwilę rozległo się żałosne wycie Dinga.

– To zły znak! Spieszmy się! – krzyknął Hunter.

Olbrzymi i ociężały zazwyczaj bosman biegł teraz jak sarna. Wyprzedził towarzyszy i pierwszy znalazł się na wzgórzu. Ujrzał Dinga skowyczącego nad leżącą w trawie postacią.

– Prędzej, do wszystkich diabłów! – wrzasnął marynarz. Tomek blady jak płótno przypadł do leżącego na ziemi. Z przerażeniem wpatrywał się w pokrytą zakrzepłą krwią głowę Smugi.

– To straszne! Zabili naszego kochanego pana Smugę! – powiedział naraz ze szlochem, kryjąc twarz w dłoniach.

Hunter rozciął nożem koszulę na piersiach Smugi. Wprawnymi palcami zaczął obmacywać ranę na lewym ramieniu.

– Krwawi mocno, ale to nic groźnego – szepnął i delikatnie ujął głowę.

Zaledwie dotknął opuchlizny w tyle czaszki, z ust łowcy wydarł się cichy jęk.

– Żyje pan Smuga! Żyje! – krzyknął Tomek rwącym się głosem.

– Żyje, na pewno jeszcze żyje – potwierdził Hunter z ulgą. – To nie pchnięcie nożem w ramię pozbawiło go przytomności. Ktoś kilkakrotnie uderzył pana Smugę w tył głowy. Skóra rozcięta, opuchlizna bardzo duża… lecz wydaje mi się, że czaszka cała…