Dzieci miały satysfakcję. Wuj Ice to twardy człowiek. Bez serca. Niech też zazna głodu. Niech wie, co to znaczy być głodnym!
I oto wreszcie zjawił się dziadek. Serdecznie i głośno wszystkich pozdrowił. Usiadł i wydobył modlitewnik Jakuba Emdena. Był to modlitewnik małego formatu, ale bardzo pękaty. Otworzył go i zaczął swoim gościom prawić sentencje. Prawił i prawił. Z kuchni tymczasem, jakby na złość, zaczęły dochodzić zapachy pikantnej, zaprawionej pieprzem faszerowanej ryby, a białe, świeżo upieczone chałki na stole wabiły nas: „Jeśli zamoczycie nas w tym gorącym sosie rybnym, to poczujecie przedsmak raju”. A dziadek Mojsze Jose Hamarnik robi swoje: gada. Świece w szałasie dogasają, a on nic. Dzieci wprost mdleją z głodu. Chcą spać. Oczy im się kleją, a on ciągle czyta. Nagle dziadek zerwał się. Podbiegł do stołu i dawaj odprawiać kidusz świąteczny. Aż pojaśniało w oczach. Natychmiast po nim i wuj Ice znalazł się przy swoim stole. Za wujem Ice sieroty po Chaji Esterze. Wchodzą pojedynczo. Babcia Gitł roni przy tym łzę. Słowem, sporo jeszcze czasu upłynęło, zanim można było wreszcie zamoczyć chleb w miodzie, skosztować kawałek ryby i poczuć smak pieprzu na końcu języka…
Były to pierwsze dni święta Sukot. W następnych dniach poszło jeszcze gorzej. Tak źle, że w Symchat Tora wieczorem wujek Ice nie zdzierżył. Zawołał do siebie sieroty z Perejasławia i tak do nich przemówił:
– Chcecie ujrzeć coś pięknego, idźcie więc do bóżnicy. Tam coś zobaczycie.
Dzieci nie dały się długo prosić. Wzięły się za ręce i poszły. Na ulicy panowała nieprzenikniona ciemność.
Wszyscy Żydzi siedzieli już przy stołach w swoich domach i spożywali dary boże. Wszystkie bóżnice w mieście już były zamknięte na klucz. Straszyły ciemnością. Świeciło się tylko w starej bóżnicy. Dzieci po cichutku uchyliły nieco drzwi i zajrzały do środka. Oniemiały. Nie chciały wierzyć własnym oczom. W całej bóżnicy był tylko jeden człowiek, ich dziadek Mojsze Jose. Owinięty w tałes z modlitewnikiem reb Jakuba Emdena w jednej ręce i ze zwojem Tory w drugiej krążył wokół podium. Mocno przyciskał do piersi Torę. Kroki stawiał powoli, a słowa modlitwy wymawiał śpiewnie na głos jak prawdziwy kantor: – Opiekunie biednych, zbaw nas.
Blady strach padł na dzieci. Nie mogły jednak powstrzymać się od śmiechu. Znowu wzięły się za ręce i pędem, co tchu, pomknęły do domu.
– No, coście widziały? Prawda, że coś pięknego? – tymi słowy powitał je wujek Ice.
Śmiał się, a jednocześnie łza spłynęła mu po policzku. Raptem dzieci ogarnęła dziwna niechęć. Nie do dziadka. Bynajmniej. Do wuja.
Za to nazajutrz, w dzień Symchat Tora, dekoracja uległa całkowitej zmianie. Dziadek Mojsze Jose był nie do poznania. Dzieci pamiętały jeszcze to święto w Woronce, gdy miały własny dom. Cóż to był za dzień! Prawdziwa frajda! Symchat Tora! Całe miasteczko chodziło na rzęsach. Od rabina do prystawa. Wszyscy mieszkańcy. Jak biblijny Noe zalani w sztok. Hulano i tańczono. Dokazywano tak, że tylko boki zrywać ze śmiechu.
Symchat Tora było świętem co się zowie także w na poły gojskim Perejasławiu. Świąteczny nastrój udzielał się wszystkim. Nawet taki Żyd jak stryj Pinie upijał się niczym Noe i tańczył kozaka. Trzeba było zobaczyć, jak Żyd – chasyd w długim tałes kotn wywija kozaka. A cóż dopiero mówić o Dodim Kahanem. Dodie, gdy się upił, nie żałował nikomu obelg. Najlepszym przyjaciołom wygarniał wszystko, co o nich myślał. A robił to w dobrej wierze. Klął i całował jednocześnie. Wpadano do cudzych mieszkań ze świątecznym pozdrowieniem i wyciągano z pieca wszystko, co tam akurat było. Z beczek w piwnicach wyciągano kiszone ogórki. A wóda lała się strumieniem. Czymże jednak były wszystkie owe święta w porównaniu z Symchat Tora tu, w żydowskim mieście Bogusławiu? Nawet domy, nawet kamienie z bruku, wszystko dosłownie śpiewało i tańczyło. Pląsało i radowało się. Pijani byli nie tylko starsi Żydzi, ale i młodzi. Ledwo trzymali się na nogach. Nie trzeba daleko szukać. Wuj Ice, zazwyczaj spokojny Żyd i człowiek dręczony straszną melancholią, też był pod dobrą datą.
Pejsy założył za uszy, zakasał poły i dawaj strugać światowca. Wszystko to jednak było niczym w porównaniu z tym, co tego dnia pokazał dziadek Mojsze Jose. Wypił wszystkiego jeden kieliszek wódki i pół kieliszka wina, ale pijany był jak osiemdziesięciu opojów razem wziętych. Dokazywał i wyczyniał takie rzeczy, że całe miasto nie przestawało o nim mówić.
Co powiecie na tego Mojsze Jose? Idźcie, zobaczycie, co Mojsze Jose wyrabia. A Mojsze Jose Hamarnik niczego nie wyrabiał. Chodził sobie tylko po ulicach i tańczył. Ale jak tańczył! Tańczył i skakał. Pląsał i śpiewał. I nie sam jeden tańczył. Tańczył we dwoje. Tańczył z szechiną. Tańczył z samym Panem Bogiem. Rozwinął chustę i trzymał ją za jeden koniec. Drugi koniec miała trzymać szechiną. Wirował niczym w tańcu z narzeczoną. Takie różne pas. Tam i z powrotem. Na prawo i na lewo. I znowu tam i z powrotem. I znowu raz w prawo, i raz w lewo. I tak w kółko. Głowę zadarł do góry, oczy przymknął. A na twarzy uśmiech szczęścia. Strzelał palcami, pokrzykiwali śpiewał. Coraz mocniej, coraz głośniej:
Mojsze radował się.
Świętem Symchat Tora.
Łamtaridom, hajda!
Cieszcie się, cieszcie się z Symchat Torą,
Łamtaridom, dom, dom!
Hajda, drajda!
Tłum gęstniał. Robiło się ciasno. Ilu tylko było chłopców w mieście, tylu zjawiło się na ulicy, aby powitać Mojsze Jose Hamarnika. Wszyscy chcieli zobaczyć, jak on tańczy, jak wiruje, jak śpiewa. Łobuziaki wiwatowali na jego cześć, wtórując mu w śpiewie. A twarze perejasławskich sierot płonęły ze wstydu. Żeby chociaż spojrzał na którego z nich. Ale nie. On robi swoje. Ze swoją ukochaną szechiną wywija jakiegoś wesołego kozaka. Jeden brzeg chusty trzyma w swoim ręku, a drugi zapewne trzyma sam Bóg. Uśmiech nie schodzi z twarzy dziadka. Strzela palcami, tańczy, skacze i śpiewa coraz mocniej, coraz głośniej. Mojsze radował się świętem Symchat Tora.
44. Z POWROTEM DO DOMU
Intrygi i plotki. Dzieci przestają być „oczkiem w głowie” w Bogusławiu. Ciągnie je do domu
Dzieciom zrobiło się ciężko na sercu i smutno kiedy skończyły się święta i przystąpiono do rozbiórki szałasu. Znów wróciła szara codzienność. Wuj Ice bez krzty litości zabrał się do odrywania ścianek szałasu. Zdarł z dachu gałązek (człowiek bez serca), odbił deski i z morderczą zaciekłością zaczął z nich wyciągać gwoździe. (Co miał do tych gwoździ?) Zostawił tylko cztery słupy. I to było najgorsze. Gołe słupy świadczyły wymownie o dokonanym zniszczeniu. Skarżyły się i oskarżały: „Popatrzcie, Żydzi, co może stać się z żydowskim szałasem!” Żydzi, którzy jeszcze wczoraj byli pijani jak Noe, którzy tańczyli, pląsali i wygłupiali się jak dzieci, raptem wytrzeźwieli. Stali się grzeczni, przykładni i prawie wstydzili się spojrzeć sobie w oczy. Smutek ogarnął miasto. Jednak najbardziej posmutniały dzieci, nasze sieroty z Perejasławia. Dopóki bowiem były gośćmi, dopóty czuły się w Bogusławiu nienajgorzej. Ale czas płynął i coraz częściej dochodziły do nich głosy, że są tu zbyteczne. Dziadek Mojsze Jose siedział sobie samotnie na kożuchu, ubrany w tałes i tefilin, i albo modlił się, albo studiował Pismo, albo tak sobie coś bąkał pod nosem i postukiwał palcami. Czasem cicho wzdychał i rozmawiał z Bogiem. Bywało też, że opowiadał swoim wnukom przepiękne historie o dawnych czasach lub prawił kazania moralne zarzucając im, iż nie są dość pobożni, nie chcą służyć Bogu i wydłużają w ten sposób czas diaspory. Z ich powodu nie przychodzi Mesjasz. Przez nie cierpi, niestety, wielu Żydów w piekle, a niezliczone tysiące dusz ludzkich nie mogą doznać oczyszczenia. Podobnych historii dzieci nasłuchały się już od mełameda podczas pobytu w chederze. Sporo z tego usłyszały z ust babki Mindy albo po prostu od Żydów nawykłych do umoralniania i straszenia piekłem przy każdej okazji. Miały już tych kazań powyżej uszu. Interesowała je teraz bardziej „polityka”, jaka rozgrywała się na ich oczach w domu dziadka Mojszy Josy i babci Gitł. W dzień i w nocy snuły się tu jakieś intrygi. Przekazywano tajemnice. Padały oszczerstwa. Wujek Ice i ciotka Sola nie przestawali uskarżać się na babcię Gitł, że jest skąpa, że ciężko od niej wydobyć grosz spod poduszki. Dziadek zaś jest zanadto pobożny. Tak pobożny, że niemal już zidiociały… – Postarzał się – szeptali wujostwo. Dziwnie się przy tym uśmiechali i przygryzali wargi. A babcia Gitł również skarżyła się na swoją synową i własnego jedynaka. Nie żywią do niej szacunku, nie oddają czci należnej matce. Czekają tylko, a wie to z całą pewnością, aby czym prędzej zamknęła oczy. Czekają na spadek. Wypatrują schedy. Na złość im będzie żyła i żyła, chociaż śmierć byłaby dla niej dobrodziejstwem. Na co bowiem jej takie niby – życie. Życie kaleki. Taką wspaniałą córkę utraciła. Pochowała Chaję Esterę, matkę tylu dzieci. Nieszczęsną ma dolę… Zniekształconymi przez reumatyzm rękoma ociera łzę ze swoich schorowanych oczu i przywołuje dzieci do siebie. Wyciąga spod poduszki dla każdego z nich po kilka groszy. Zauważywszy to, mała Chawa Liba, córeczka wujka, o czerwonych policzkach i malutkich wargach, natychmiast donosi o tym swojej mamie, czyli ciotce Sosi. Ta z kolei przekazuje tę wiadomość wujowi Ice. Zaczynają między sobą po cichu szeptać: – Własnym dzieciom żałuje się grosza, a dla obcych dzieci ma się ręce pełne pieniędzy. – Słyszą to sieroty i przykro im się robi. Obrzydzenie bierze.