Opowiem wam teraz coś ciekawego.
Pewnego razu Arnold z Pidworków przybiegł z grubą książką pod pachą: – Weźcie – powiada – i czytajcie. Zobaczcie, co Drefer pisze o Majmonidesie! Majmonides przez trzynaście lat był lekarzem nadwornym u sułtana tureckiego. W związku z tym przeszedł na mahometanizm. Przez trzynaście lat był Turkiem. Wasz Majmonides, wasz More Newuchim. I co wy na to?
Szczęście, że nie było przy tym stryja Pinie. Strach pomyśleć, co by się działo, gdyby przypadkiem stryj Pinie był przy tym obecny.
Przed takim człowiekiem chwalił się widocznie ojciec Szołema pisaniną swego syna.
U niego zapewne zasięgał rady, co zrobić z dzieckiem? Jak wykierować go na ludzi?
Szołem akurat nadszedł i usłyszał te oto słowa Arnolda: – Jego pisanina jest do niczego. Może ją pan wyrzucić na śmietnik. Tego rodzaju pisanina niewarta jest papieru, na którym została napisana. A chłopaka, jeśli go chcecie wykierować na ludzi, poślijcie do ujezdnoj. Po tej szkole otwierają się przed nim wszystkie drogi.
Chce pan skierować go do szkoły rabinackiej – bardzo proszę. Chce pan do gimnazjum – ma pan gimnazjum.
Gdy nadszedł Szołem, rozmowa się urwała. I chociaż ocena pisaniny nie wypadła dla Szołema zbyt różowo i wyznaczone dla niej miejsce na śmietniku wcale nie było honorowe, to jednak mimo wszystko Szołem został wiernym i oddanym przyjacielem Arnolda z Pidworków. A wszystko z powodu gimnazjum. Brzmiało to słowo w uszach Szołema jak najpiękniejsza muzyka. Miało mnóstwo czaru i powabu. W rzeczy samej nie miał o gimnazjum jeszcze zielonego pojęcia. Chodziło raczej o to, że on, Szołem, będzie gimnazjalistą. Wyobraźcie sobie! Gimnazjalista. Znał pewnego gimnazjalistę. Widział go na własne oczy. Był nim jedyny w Perejasławiu żydowski gimnazjalista. Nie tyle może gimnazjalista, co gimnazjalątko ze srebrnobiałymi guzikami mundurka i srebrnym cackiem na kaszkiecie. A nazywał się także Szołem, chociaż zwano go Salomon. Chłopak jak wszyscy chłopcy, a mimo to inny.
Gimnazjalątko. Zupełnie inna, jak się zaraz przekonamy, istota. Na razie jesteśmy przy radzie udzielonej przez Arnolda z Pidworków. Swoim pomysłem wpędził nam kota do domu. Od tego czasu takie słowa jak: „klasy, egzaminy, szkoła rabinacka, gimnazjum, doktor weszły na stałe do repertuaru rozmów przy stole. O czym by nie mówiono, to zawsze w końcu trafiło się przynajmniej jedno ze wspomnianych słów. Każdy z domowników miał coś interesującego do opowiedzenia. Jak to pewien ubogi młodzieniec z jeszywy udał się na bosaka do Żytomierza, aby wstąpić do tamtejszej szkoły rabinackiej; o tym, jak chłopak jakiegoś mełameda, litwak, zaginął na kilka lat. Wszyscy myśleli, że jest w Ameryce, a w końcu okazało się, że zdał egzaminy z zakresu wszystkich ośmiu klas gimnazjalnych i obecnie studiuje medycynę. Tego tylko litwak potrafi dokonać!
Sza! Czemu daleko szukać? Weźcie dla przykładu synalka naszego lekarza Jenkla. Jak myślicie, wiele mu brakuje, żeby zostać doktorem? Szkoda fatygi! Jeszcze minie rok i jeszcze jedna środa, nim synalek lekarza zostanie doktorem…
Synalek lekarza to jest właśnie ten gimnazjalista Salomon, o którym wspomniałem. O nim mam zamiar napisać w następnym rozdziale.
50. GIMNAZJALISTA SALOMON
Synalek Jenkla – lekarz gimnazjalista. Autor strasznie mu zazdrości. Winiarnia jużnawo bieriega. „Cerkowne koszer łefesach”
Było w Perejasławiu kilku doktorów i każdy z nich miał swoje przezwisko: gruby doktor, garbaty doktor, czarny doktor. Wszyscy ci lekarze byli chrześcijanami. Tylko jeden doktor był Żydem. I to taki nie całkiem doktor, a pół – doktor. Był nim Jenkl lekarz. Uważał się jednak za prawdziwego doktora i nosił się godnie. Ubierał się jak doktor i zapisywał recepty, a potem odczytywał je na głos po łacinie.
– Będzie pan taki dobry zażywać co dwie godziny łyżkę stołową Kalii bromati i co trzy godziny łyżeczkę do herbaty Natrii bromati i wnet nastąpi poprawa w pańskim żołądku. Jeśli zaś nie nastąpi, to znaczy, że nadeszło pogorszenie. Wtedy każe pan zawołać mnie, a ja przyjdę po raz drugi.
Miasto lubiło Jenkla – lekarza bardziej niż innych doktorów. Z nim można było prędzej się dogadać. Można było dowiedzieć się, co gdzie dolega. I dlaczego, gdy się ma reumatyzm, należy pić tran. Jaki związek zachodzi między żołądkiem a nogą. I wiele innych pożytecznych rzeczy. Ponadto Jenkl ma wyjątkową zaletę. Nie targuje się. Bierze tyle, ile mu dają. Nawet nie patrzy na monetę. Przebiera tylko palcami w kieszeni przez kilka chwil i w ciemno odgaduje, jaką monetę otrzymał. Jeśli jest to wytarty trojak bez wartości, zwraca go i powiada, że nie trzeba mu płacić.
Człowiekowi robi się wtedy przykro i daje mu inną monetę.
Ma jeszcze jedną zaletę – pozwala wygadać się. Sam też lubi gadać. Lubi opowiadać różne historyjki. Przeważnie o swoich dzieciach. Chwali się, jakie to udane ma dzieci. Starszy chłopak nazywa się Szołem, czyli Salomon. Ten już jest gimnazjalistą. On, jeśli Bóg zechce, ukończy gimnazjum i dostanie się na uniwersytet, skąd wyjdzie jako doktor. Jako prawdziwy doktor. – Chciałbym, aby już było święto – mówi Jenkl lekarz wzdychając. – Jak Bóg zechce, to mój Salomon przyjedzie na święto. Zobaczycie wtedy, co to za gimnazjalista!
Szołem też chciałby zobaczyć gimnazjalistę. Oby już wreszcie było święto! Obejrzałby go sobie. Zobaczyłby, jak wygląda gimnazjalista. Ledwo doczekał się święta Pesach. Będzie teraz okazja na własne oczy zobaczyć Szołema gimnazjalistę. Jenkl lekarz nie jest specjalnie gorliwy w wierze. Nie spieszno mu w święta do bóżnicy. Jest przecież, jakby nie było, doktorem! Prawda, że nie całkiem doktor, ale jednak doktor. Tym razem przez wzgląd na syna przyszedł do bóżnicy. Umyty, wypucowany, upudrowany, szczęśliwy. Siedzi w ławce lustrzanej na wprost ściany wschodniej. Obok niego stoi syn Szołem albo, jeśli kto woli, Salomon. Ubrany jest w mundurek ze srebrnymi guzikami od góry do dołu i ma na głowie jakąś dziwną czapkę. Na czapce srebrzyste cacko. W ręku mały modlitewnik. Modli się jak zwykły śmiertelnik. Wszyscy obywatele, wszyscy szacowni gospodarze, wszystkie dzieci nie spuszczają oka z tego gimnazjalisty w mundurku z błyszczącymi guzikami. Niby człowiek jak człowiek. Niby równy. Niby taki sam chłopak jak inni chłopcy. A jednak inny. A jednak gimnazjalista. I głębokie westchnienie wyrywa się Szołemowi.
Modlitwa dobiega końca, ale Jenkl nie zamierza jeszcze opuścić bóżnicy. To on chce się z kimś przywitać i pozdrowić z okazji święta, to ktoś inny chce jego pozdrowić i życzyć mu wesołych świąt. Prawdopodobnie wywiąże się rozmówka na temat jego syna gimnazjalisty. I tak też było.
Reb Jenkl, to jest właśnie pański synek, ten gimnazjalista? No, to moje uszanowanie. I wszyscy składają wyrazy szacunku. Chłopak, a przecież pozdrawiają go mężczyźni z brodami. Inni znów zatrzymują się przy Jenklu i wszczynają rozmowę. Oczywiście na temat jego synka. Gdzie się uczy? Czego się uczy? I co będzie, gdy się już wyuczy? Do czego dojdzie?
Do czego dojdzie? Jakoś tam dojdzie, cha, cha, cha! Będzie doktorem. I to pełnym doktorem cha, cha, cha!
Synek Jenkla lekarza będzie doktorem? Prawdziwym doktorem? Co jak co, ale będzie miał z czego żyć. Zarobek pewny. Nawet poważni starsi Żydzi wydziwiają, aczkolwiek nikt nie rozumie, dlaczego nie mieliby wykierować swoich dzieci na lekarzy. Nic przecież nie stoi na przeszkodzie. Chodzi o to, że skoro ich rodzice nie wykierowali ich na lekarzy, to i oni nie chcą, aby ich dzieci zostały lekarzami.
Pocieszają się tym, że ich dzieci będą za to Żydami. A zarobki? Nieważne. Pismo powiada, że kto daje życie, ten da i na życie, zaś szczęście jest w rękach Pana Boga.
Oto dla przykładu Juzi Finkelsztajn. Nie ukończył studiów lekarskich, a mimo to, bez uszczerbku dla niego, obyśmy mieli to co on, a nawet choćby połowę tego.