Изменить стиль страницы

Tak się dzieje latem, gdy trwa żegluga na Dnieprze. Zimą, gdy Dniepr jest skuty lodem, zajezdne domy żyją z gości innego rodzaju. Wtedy zajeżdżają duże kryte budy, wozy załadowane towarem, śmierdzącym tranem. To już nie są nawet goście do łóżek ani do uroczystego spędzania dnia sobotniego. Bez ceregieli kładą się pokotem na podłodze albo nawet na dworze, na gołej ziemi, przy swoich wozach. Płacą tylko za siano i owies. Mało z nich pociechy i jeszcze mniej zarobku. Do tego jeszcze mróz. Do słodkich zajęć nie należy siedzieć wtedy przy bramie.

Bohater niniejszych relacji doskonale pamięta te czasy, gdy siedział na ławeczce w oczekiwaniu gości. Latem w upale, pod palącymi promieniami słońca, zimą w mróz jak pies na dworze. Miał na sobie podarty kożuszek i domagające się szewca buty. Stukał butem o but i gorliwie wypatrywał na drodze wozu z ewentualnymi gośćmi. Gdy zauważył nadjeżdżającego bałagułę, wybiegał naprzeciw i wołał:

– Tutaj! Zajeżdżajcie tutaj, do tego zajazdu! – Jakby na złość, przeważnie mijano go bez słowa i zajeżdżano do stojącego niedaleko bogatszego zajazdu pana Rubena Jasnogrodzkiego.

– Tam – powiadano – są lepsze i większe pokoje. Tam w pokojach są miękkie ławeczki, tam – powiadano – znajdują się w pokojach lustra i wiele, wiele wspaniałych rzeczy, których Rabinowicze nie mają. – Nic dziwnego więc, że tam jest zawsze komplet gości, i to grubo nadzianych. Za to zajazd Rabinowiczów świeci pustkami. Tylko psy do niego zagnać. Szołem buntuje się. Przeciwko komu? Przeciwko Bogu! Dlaczego Bóg nie sprawił, żeby on, Szołem, urodził się jako syn Rubena Jasnogrodzkiego, a nie Nachuma Rabinowicza?

I Ruben Jasnogrodzki staje się dla niego symbolem szczęścia, bogactwa i wszelkiego dobra. Przyjmuje „tłustych” gości. Jasnogrodzki jest ideałem Szołema. Jest jakby drugim skarbem, o którym teraz marzy chłopiec tak jak ongiś w Woronce. I zaczyna mu się wydawać, że w każdym przejeżdżającym obok wozie znajdują się osoby godne szacunku. Grubi goście w niedźwiedzich kożuchach. Właśnie nadjeżdża jakiś bałaguła. Nim Szołem zdążył wykrzyknąć słowo „tutaj”, zatrzymał konie. Wyłażą z wozu godni szacunku goście w niedźwiedzich kożuchach. Za nimi służący niosą walizki z żółtej skóry załadowane wszelkim dobrem. A każda walizka waży chyba z pud. I wszyscy wchodzą do zajazdu. Każdy zamawia oddzielny pokój i oddzielny samowar. Zamawiają obiad i kolację na gorąco. I wychodzi na ich spotkanie ojciec w jarmułce. Serdecznie z uśmiechem wita przybyłych. Pyta, czy życzą sobie spędzić również dzień sobotni w jego zajeździe. Goście wybuchają śmiechem. Dlaczego tylko jedną sobotę? A dlaczego by nie trzy soboty? Okazuje się, że są to kupcy, którzy przybyli po zakup pszenicy. Przy tej transakcji ojciec zarobi nieźle tytułem pośrednictwa. I właściwie dlaczego nie ma się przy tym obłowić? Nagle zjawia się macocha. Ma na sobie chustkę sobotnią. Twarz jej promienieje z radości. Jednym okiem zerka na „tłustych” gości i pyta:

– Kto ich tu sprowadził?

– Ja ich tu sprowadziłem. Ja sam – odpowiada Szołem z dumą. Jest szczęśliwy pomimo naprędce wymyślonego kłamstwa. Jest szczęśliwy, bo i u nich w domu będzie choć raz jeden dobry pogodny dzień. I sobota. Jedna i dobra! Ach! Co to będzie za piękna sobota! A dlaczego tylko jedna sobota? A dlaczego by nie trzy soboty?

Wszystko jest piękne i wspaniałe, ale to tylko urojenie. Tylko sen. Wymarzeni, nadziani „tłuści” goście w niedźwiedzich kożuchach i z żółtymi, skórzanymi walizami. Gdyby rzeczywiście istnieli! Pewnie zajechaliby nie do ich zajazdu, tylko do położonego naprzeciw domu zajezdnego Rubena Jasnogrodzkiego. Ach, co za wstrętni ludzie! Co im przeszkadzało zajechać do nas? Tak rozmyślając, nasz wieczny marzyciel, przemarznięty do szpiku kości, wraca do domu. Widzi ojca w kocim chałacie, głęboko pochylonego nad księgą. Macocha rozpalona jak w gorączce wylatuje z pyskiem. Nikt nie zajechał? A co zrobić z chlebem, który upiekła? Co z rybami, już są przygotowane. Choć weź i rzuć je psom na pożarcie. – A może myślicie, że będą dla was? – pyta pasierbów. – A nie łaska czerstwy chleb zajadać? Świeży chleb jeszcze gotów wam stanąć sztorcem w gardle. Wasze żołądki mogą go nie strawić. Widzieliście je? Takie to wychuchane bachory. Takie to wymuskane. I tyle ich, bez uroku.

Szkoda, że nie zostawiono ich wraz z dziewczynkami u dziadków w Bogusławiu. Mogły przecież pętać się tam, do jasnej choroby, a nie tu. Po co je tutaj ściągnięto? I niech by je licho wzięło. Czy po to, aby tu pomagały żreć? A niech je robaki żrą. Niech je toczą żywcem. Oby was ze skóry obdzierano, tak jak wy mnie ze skóry obdzieracie. Z nadejściem zimy was czort pochłonie. Obyście zeschli się na szczapy! Oto przykład słynnej pyskówki. I Szołem zapomina, że mu zimno. Znowu wybiega na mróz. Siada na swojej ławeczce przy bramie. Pewnie, że tu jest lepiej.

Przynajmniej jest spokój. Można pomarzyć o tym, że Bóg nareszcie ześle im „tłustych” gości w niedźwiedzich kożuchach z żółtymi skórzanymi walizami. A nuż Bóg sprawi, że ci goście zatrzymają się w ich zajeździe, a nie w zajeździe Rubena Jasnogrodzkiego. Bóg, jeśli tylko chce, to potrafi!

47. WŁAŚCICIEL KOLEKTURY

Saskie i brunszwickie losy loteryjne. Wielkie nadzieje i nikłe wygrane. Szołem pisze powieść w stylu Miłości Syjonu Abrahama Mapu

Zaiste, był Nachum Rabinowicz godnym największego podziwu. Jaką siłę musiał w sobie posiadać ten spokojny i wiecznie zamyślony człowiek, aby wytrzymać rozpętane przez macochę piekło? Ile hartu trzeba było mieć, aby wysłuchać jej pyskówek i „błogosławieństw”? Ile spokoju wewnętrznego, aby patrzeć, jak znęca się nad dziećmi i nie wyrzec ani jednego słowa? Głębia jego serca pozostanie tajemnicą.

Na zewnątrz niczego nie okazywał. Nie zdradził się przed nikim ani jednym słowem. I z tego też powodu macocha szanowała go. Słuchała, poważała i nie obchodziła się z nim tak szorstko jak z dziećmi. Miała dla niego taki respekt, jaki żywić mogła tylko kobieta, która sama nie zaznała w życiu słodyczy, która harowała od świtu do nocy niczym koń, ledwo mogąc uporać się z czeredą dzieci własnych i cudzych.

A może jej poważanie dla męża wzięło się stąd, że całe miasto otaczało go szacunkiem, mimo iż nie był bogaty i ledwo zarabiał na kęs chleba. Głupią, jak to się mówi, macocha w żadnym wypadku nie była. Tylko zgorzkniała. W gniewie nie potrafiła się opanować. Z natury szczera. Co na sercu, to i na języku. Za to, że ojciec nigdy nie przerywał jej pyskowania, ona nie przeszkadzała ojcu w jego sprawach.

Nie przeszkadzała mu w czytaniu ksiąg, w grze w szachy ani w spotkaniach z ludźmi. A ludzie, z którymi spotykał się ojciec, to byli sami maskile, młodzieńcy postępowi i wykształceni, w ogóle ludzie z głową. Można śmiało powiedzieć – śmietanka ówczesnej inteligencji perejasławskiej. Była to pokaźna grupa maskilów zasługujących na to, aby ich dokładniej opisać oraz wymienić z imienia i nazwiska.

Pierwszy powinien być opisany właściciel kolektury. Cała ta kolektura mieściła się w jednej teczce. Był to człowiek opasły, ciężkawy, ale z głową na karku. Po cichu mówiono, że z niego kawał heretyka, mimo iż nosił długą kapotę i gęste pejsy.

Nachum Rabinowicz mówił o nim nie inaczej, jak tylko „człowiek ó rozległej, głębokiej wiedzy”. Mogli we dwójkę całymi dniami przesiadywać i rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać. Bez końca, bez umiaru. Skąd wynaleźli tyle tematów? Właściciel kolektury często przychodził z książką. Często po książkę.

U macochy zyskał przezwisko Kołtun. Miał bowiem nieco skołtunioną brodę. W mieście nazywano go jednak z szacunkiem „pan właściciel kolektury”. Handlował losami loteryjnymi: saskimi i brunszwickimi. Nosił ciemne okulary. Oczy mu nie dopisywały. Latem i zimą chodził w głębokich kaloszach. W żadnych tam butach, tylko w kaloszach. W białych pończochach i w kaloszach. Biedny jak mysz, ale pełen wiary i ufności. Był święcie przekonany, że któregoś dnia na jakiś los loteryjny jego klienta padnie wielka wygrana, a wtedy i on coś z tego będzie miał. Może wykaraska się z biedy. A wygrać, to niechybnie wygra Nachum Rabinowicz. Jest tego pewien. Nikt bowiem tak bardzo nie potrzebuje tej wielkiej wygranej. Mówił o tym ze szczególnym przejęciem. Bardzo możliwe, że właściciel kolektury tak samo zapewniał innych swoich klientów. Miał ich sporo. Prawie całe miasto. Niemal wszyscy Żydzi grali na loterii. Ale Nachum Rabinowicz wierzył w niego jak w rebego. Razem z nim wyczekiwał wielkiej wygranej. Czekał i wypatrywał jej tak, jak wypatruje się Mesjasza. Wzdychał, tęsknił i czekał. A nuż właśnie zjawi się właściciel kolektury z dobrą nowiną. Mazł tow, reb Nachumie, wygrał pan te dwadzieścia pięć tysięcy.