Parokrotnie uderzył w wieko i poczęstował dziadka nie wyrzekłszy ani jednego słowa. Miało to oznaczać: „Dobrze, że powiedzieliście mi, iż są to dzieci z dobrego domu. Możecie być pewni, że będę o nie dbał jak o źrenicę oka. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości”.
Stara bóżnica bogusławska miała w sobie coś takiego, że sieroty perejasławskie – tak je tam nazywano – przywiązały się do niej bardzo mocno, jakby tu się urodziły i wychowały. Wszystko im wydawało się w niej ogromne, wspaniałe i święte. Na wszystkim widać było piętno starodawnego piękna, prawdziwej świętości. Coś ze Świątyni Pańskiej. Z Bet Hamikdaszu. A jeśli stara bóżnica bogusławska w dni powszednie miała w oczach sierot perejasławskich coś ze Świątyni Pańskiej, to w Groźne Dni, Rosz Haszana i Jom Kipur przeobrażała się dla nich w prawdziwy Bet Homikdasz. Nigdy jeszcze nie widziały tylu Żydów i nigdy nie słyszały takich modłów. Była to mieszanina wszystkich odłamów chasydów, którzy wznosili modły z niezwykłą żarliwością niesłychanym przejęciem, klaszcząc w dłonie i strzelając palcami. Śpiewali dziwne jakieś melodie, mruczeli, bąkali coś pod nosem, wpadali w prawdziwą ekstazę, aby w kilka minut potem znowu powrócić do śpiewania, mruczenia i strzelania palcami. Dla perejasławskich sierot taki sposób modlenia się był czymś nowym. Był to prawdziwy spektakl teatralny.
Jednak gwoździem tego przedstawienia były modły dziadka. Mojsze Jose przyciągał wszystkich do starej bóżnicy swoim sposobem modlenia. Nie był zwolennikiem i wyznawcą jakiegoś określonego rebego. Był z niego dziwny chasyd, który chadzał własnymi drogami, miał własne zwyczaje i własne dziwactwa. Na przykład zostawał w bóżnicy w sobotę lub w jakieś święto po skończonej modlitwie, gdy wszyscy już odeszli do swoich domów. Wujek Ice, który mieszkał w drugim pokoju, siedział już przy stole. Z pieca rozchodził się zapach faszerowanej ryby i innych świątecznych przysmaków. Ślinka ciekła z głodu, a dziadek wciąż trwał na modlitwie i wciąż śpiewał, mruczał, szeptał. Babcia Gitł po cichu podsuwała wnukom, dzieciom Chaji Estery, po kawałku ciasta. Mawiała przy tym z uśmiechem: – Myślę, że popamiętacie to na długo, skoro wpadliście do domu wariatów.
Wujek Ice zdążył tymczasem zjeść i odmówić błogosławieństwo. Wysunął głowę ze swojego pokoju i zapytał: – Co, nie ma jeszcze gospodarza? Cha, cha! – Nie dość, że już zjadł, to jeszcze sobie pokpiwa. Wreszcie Bóg ulitował się i dziadek powrócił z bóżnicy. Wpadł do pokoju ciągnąc swoje wierzchnie okrycie rękawem po ziemi. Donośnym głosem powitał wszystkich świątecznym pozdrowieniem i od razu wziął kieliszek, aby odprawić kidusz. Słowa błogosławieństwa brzmiały tak głośno, że cała ulica musiała je słyszeć.
– Ze względu na dzieci, w trosce o nieszczęsne sieroty mógłbyś, wydaje mi się, zaniechać swoich zwariowanych sztuczek i skrócić ten cały ceremoniał – powiedziała mu z wyrzutem babcia. Na nic to się jednak zdało. Dziadek nawet nie słyszał. Był w ekstazie. Przebywał w innych, wyższych światach. Jedną ręką jadł, drugą wertował jakąś starą księgę i kiwając się lekko zaglądał w nią jednym okiem, zaś drugim spoglądał na wnuków i wzdychał. Mocno wzdychał. Dziadek ubolewał nad swoimi wnukami, które były przywiązane do świata materii, nad dziećmi, które mają w głowie tylko jadło i łatwo ulegają podszeptom instynktu zła… Po obiedzie nie omieszkał im z tego powodu czynić wyrzutów. Obrzucił ich gęsto morałami. Uznał widocznie za wskazane, żeby im wyszło bokiem to całe jedzenie, ten biały kołacz, faszerowana ryba i słodki cymes, chociaż to babcia Gitł, mimo że leżała sparaliżowana, dzięki własnemu sprytowi przygotowała te przysmaki na medal.
Tak było w Rosz Haszana. W wigilię Jom Kipur było jeszcze piękniej. Wigilia Jom Kipur w Bogusławiu wyróżniała się u dziadka dwoma ceremoniami, które wywarły na sierotach szczególne wrażenie. Pierwsza uroczystość to składanie ofiar, które odbywało się w noc poprzedzającą wigilię Jom Kipur. W domu perejasławskim też składano ofiary, ale tu, w Bogusławiu, miało to zupełnie inny charakter. Tu całą zbożną sprawę wzięła na swoje barki babcia Gitł. Przykuta do łóżka wołała do siebie gromadkę dzieci i każdemu wręczała należną ofiarę. Chłopcom po koguciku, a dziewczynkom po kurce. Otwierała swój pokaźny modlitewnik i wykrzywionymi od reumatyzmu palcami wskazywała na odpowiedni werset Bnej Adam. Starsze dzieci odmawiały modlitwę samodzielnie, a młodsze dziewczynki powtarzały za nią słowo w słowo. Babcia wymawiała wyrazy głośno, dobitnie i z przyśpiewem: „Synowie Adama, mieszkańcy ciemności nieprzeniknionych, więźniowie biedy i żelaza”. I płakała przy tym tak, jak się płacze po zmarłych. A gdy doszło do najmłodszej z sierot, dziewczynki zaledwie rocznej, babcia o mało nie mdlała. Na widok zapłakanej babci młodsze dzieci również zanosiły się płaczem. Również i starsze wkrótce wybuchały łkaniem. Powstawał lament nie do opisania. Tamtej soboty, gdy ich matka leżała na podłodze przykryta czernią, nawet w jednej dziesiątej sieroty tyle nie płakały.
Druga ceremonia odbywała się następnego dnia, zaraz po powrocie ze starej bóżnicy, gdzie dzieciarnia otrzymywała od pierwszego gebego pełne kieszenie ciastek.
Dziadek Mojsze Jose jeszcze wcześniej nakazywał dzieciom udać się po złożeniu ofiar do bóżnicy, a potem przyjść do niego po błogosławieństwo. Dziadek Mojsze Jose był tego dnia w osobliwym nastroju i arcydziwnym ubraniu. Na starej, postrzępionej kapocie atłasowej miał jakiś dziwny kontusik z niesamowicie twardego i skrzypiącego materiału, którego dziś już nigdzie i za żadną cenę dostać nie sposób. Na głowie nosił sztrajmł o wielu bokach, a na szyi szeroki śnieżnobiały kołnierz z dwoma szpicami. Na kapocie miał szeroki pas o długich frędzlach. Jego niesamowicie gęste brwi i ogromne wąsy w tej chwili nie wyglądały groźnie. Twarz jego była łagodna i niezwykle przyjazna.
– Podejdźcie, dzieci, to was pobłogosławię. – Gestem uroczystym i świątecznym zaprosił sieroty do swego ciasnego i ciemnego pokoju. Położył na głowę każdego z nich obydwie ręce, ukryte w szerokich rękawach atłasowej kapoty, i cichym głosem coś mówił. Mówił i mówił, wzdychając przy tym i pojękując.
A gdy skończył, sieroty spojrzały na jego twarz i zobaczyły, że jego oczy błyszczą, są czerwone, że jego rzęsy, wąsy i broda są mokre. Mokre od łez.
43. ŚWIĘTO SZAŁASÓW – SUKOT
Wspólny szałas. Dziadek modli się, wnuki chcą jeść. W święto Symchat Tora dziadek delektuje się łaską promienną Boga
W wieczór kończący Jom Kipur, tuż po zakończeniu postu, wbito pierwszy gwóźdź do szałasu świątecznego Mojsze Josy. Szałas budował wujek Ice. Pomagały mu sieroty, ale całością kierował dziadek. On doradzał, on planował, on, jak prawdziwy architekt, komenderował: – To postawić tu! Tamto postawić tam! To wejdzie! Tamto nie przejdzie! – Najzabawniejsze, że wujek Ice i dziadek Mojsze Jose nie zamienili przy tym z sobą ani słowa. Pogniewali się na siebie. Babcia martwi się: – Toć to jedynak. Jedyny kadysz po stu dwudziestu latach i nie rozmawia ze swoim ojcem.
Toć to nieludzkie. Kto kiedy słyszał coś podobnego?
W szałasie stanęły dwa oddzielne stoły. Jeden dziadka, drugi wujka. Na każdym stole oddzielne wino na kidusz, oddzielnie chała i oddzielnie świeczniki ze świecami. Ciocia Sosia błogosławiła świece przy swoim stole, a babcia, przeniesiona do szałasu wraz z łóżkiem, odmawiała błogosławieństwo przy swoim. Potem przyszedł wuj Ice z bóżnicy i musiał czekać z kolacją, aż wreszcie dziadek przypomni sobie, że czas zjawić się i odprawić pierwszy kidusz. Nie ma rady. Nie można być gburem wobec własnego ojca. Istnieje przecież przykazanie o szacunku należnym ojcu. Co chwila wujek Ice wychodził z domu i zaglądał do szałasu. Za każdym razem powtarzał tę samą śpiewkę:
– Co jeszcze go nie ma? Tego roku dłużej niż zwykle zatrzymuje się u chasydów… Hm… wnet skończą się świece i trzeba będzie jeść w ciemnościach.