I oto pewnego dnia, gdy przyszedł do dziedzica, aby odnowić dzierżawę, zastał we dworze mnóstwo gości. Była to prawdziwa biesiada. Po niej, jak każe zwyczaj, urządza się polowanie. Bractwo wyrusza na łowy. Stoją już w zaprzęgu przygotowane karety, bryczki i linijki. Rwą się do akcji psy wszelakich ras myśliwskich. Uwijają się myśliwi w czapkach z piórami, z gwizdkami zawieszonymi na piersiach. Polowanie w królewskim stylu. Wszystko zapięte na ostatni guzik. „Nie w porę wybrałem się – myśli sobie Noach – dziedzicowi teraz nie w głowie mówić o arendzie”. Okazało się jednak, że się mylił. Dziedzic właśnie wstał od stołu i miał już dosiąść konia, gdy zobaczył Żyda stojącego gdzieś z boku, pokornie zgarbionego.
Z uśmiechem zwraca się do Żyda:
– Jak się masz, panie arendarzu? Co też porabia u mnie Żyd arendarz?
Na to Noach:
– Panie dziedzicu, przyszedłem względem karczmy. Roześmiał się dziedzic. Był trochę na rauszu, a więc w dobrym nastroju, jak król perski w Księdze Estery, i tak powiada: – Na ile lat chcesz wziąć?
– Chciałbym na kilka lat, ale znam przecież pańskie zwyczaje, jaśnie wielmożny panie hrabio…
Dziedzic nie pozwala mu dokończyć zdania i przerywa:
– Tym razem oddaję ci karczmę za tę cenę co zwykle na okres dziesięciu lat, ale pod jednym warunkiem: żebyś był dla mnie ptakiem.
Żyd wybałusza oczy:
– Co to znaczy, żebym był dla pana ptakiem? Dziedzic wyjaśnia: – Bardzo proste. Masz wleźć na dach tej oto stajni. Widzisz ją? Na dachu masz udawać ptaka, a ja postaram się wycelować w ciebie strzelbę i trafić cię w głowę. Miarkujesz?
Myśliwi wybuchają śmiechem. Żyd też niby się śmieje. W duchu myśli sobie: „Dziedzic żartuje. Trochę za dużo wypił”.
– No – nalega dziedzic – załatwione?
A Noach tymczasem szybko myśli: „Jaką by mu dać odpowiedź?” I dla samej ciekawości pyta:
– A ile czasu daje mi pan do namysłu? Dziedzic mu odpowiada z całą powagą:
– Jedną minutę. Ani chwili dłużej. Wybór jest w twoich rękach. Albo włazisz na dach i udajesz ptaka, albo jutro z samego rana wyleję cię z karczmy.
I serce przestaje Noachowi bić. Co robić? Z dziedzicem nie ma żartów. Zwłaszcza że już zaczynają podstawiać drabinę. Sprawa widać jest poważna. Decyduje się na jeszcze jedno pytanie.
– Co będzie jeśli, nie daj Bóg, trafi pan we mnie?
I następuje nowy wybuch śmiechu dziedziców. Noach jest zmieszany. Nie wie, czy dziedzic żartuje, czy traktuje to wszystko serio. Wygląda to jednak na serio. Każą mu bowiem natychmiast wleźć na dach albo pójść do domu i opuścić karczmę. Już postanowił iść do domu, gdy nagle przypomniał sobie, że ma liczną dzieciarnię na karku. Prosi więc dziedzica, aby ten dał mu kilka chwil na odmówienie modlitwy przedśmiertnej. Dziedzic zgadza się.
– Dobrze – powiada – daję na to jedną minutę.
Jedna minuta? Co potrafi Żyd powiedzieć w ciągu jednej minuty? Chyba tylko Szma Israel. Zwłaszcza gdy pchają go już na drabinę. Odmawia więc Szma Israel i zaczyna wspinać się po drabinie. Łzy ciekną mu po twarzy. Co ma robić? Wyrok boży. Przecież ma dzieciarnię na karku. Widocznie sądzone mu było zginąć męczeńską śmiercią. A nuż jednak Bóg zlituje się nad nim i uczyni cud? Najwyższy, jeśli tylko chce, potrafi. Przepełnia go wiara i ufność w Boga. Tacy to byli dawniej Żydzi!
Znalazłszy się na dachu nie przestał w duchu odmawiać Kriat Szma i zalewać się gorzkimi łzami. Wciąż nie tracił wiary w Boga. A nuż zlituje się. Bóg, gdy tylko chce, potrafi! Tymczasem dziedzic niecierpliwi się. Nie ma czasu. Rozkazuje mu stanąć w postawie wyprostowanej. Żyd staje więc na baczność. Potem każe mu się pochylić. Pochyla się więc. Każe mu rozstawić ręce. Rozstawia je. Ma wyglądać jak ptak. Nie wiadomo, czy dziedzic żartował, czy też rzecz traktował serio, czy też Bóg wmieszał się, aby wyszło na serio. Dość, że puryc strzelił i trafił Noacha prosto w czoło. Zwalił się Noach jak zestrzelony ptak i stoczył z dachu na ziemię. Jeszcze tego samego dnia pochowano go na cmentarzu żydowskim. Puryc dotrzymał słowa. Przez dziesięć lat nie usuwał wdowy z karczmy. Nie dał się skusić wyższymi opłatami innych reflektantów. Tacy to byli dawni dziedzice!
Podobnych historii o dawnych Żydach i dawnych dziedzicach dziadek znał mnóstwo. Dzieci słuchały ich w nieskończoność. Gdyby tylko Mojsze Jose nie miał zwyczaju wyciągać z każdej historii morału, że trzeba być porządnym Żydem i żywić wiarę w Boga. Gdyby też od tych morałów nie lubił przechodzić do kazań, a od nich do karania. Za to niby, że poddają się instynktowi zła, nie modlą się, nie uczą, nie służą Bogu, że chciałyby w dzień i w nocy tylko łowić ryby, kraść gruszki albo po prostu łobuzować z bogusławskimi chłopakami. Oby ich piorun strzelił!
42. GROŹNE DNI
Bogusławska rzeka. Las bogusławski. Bogusławska stara bóżnica. Babcia Gitł wraz z dziećmi składa ofiary. W wigilię Sądnego Dnia dziadek błogosławi dzieci, a jego oczy mokre od łez
Trudno powiedzieć, gdzie było więcej uroków życia, więcej poezji: nad brzegiem Rosu, w lesie bogusławskim, czy też w starej bóżnicy? Nie sposób ustalić, które z tych trzech miejsc stanowiło największą pokusę. Nad Rosem to ci dopiero życie! Tam jest wesoło! Tam bałaguły poją swoje konie. Tam woziwody nabierają wody do beczek. Tam pochylone nad wodą stoją mężatki i dziewczęta i odsłaniając czerwone łydki piorą bieliznę. Zaciekle obijają ją kijanką, aż iskry lecą. Tam kąpią się, pluskają, uczą się pływać i łowią rybki chłopcy z całego miasta. Rozbierają się wśród kamieni, skaczą do wody i krzyczą. Zewsząd słychać: – Popatrz, jak pływam! Zobacz, leżę na plecach! Rzuć lepiej okiem na to, jak nurkuję! Wszyscy naraz wrzeszczą, wszyscy pokazują sztuczki, wszyscy tu wszystko umieją.
Sieroty z Perejasławia szalenie im zazdroszczą. Jakiś chłopak podchodzi do nich. Jest nagi jak tuż po urodzeniu. Wołają na niego Awrejmł. Czarny niczym Tatar. Oczy wyłupiaste, twarz – deska do krojenia makaronu, nosek jak fasola. Jak się nazywasz? Szołem. Pływać umiesz? Nie. To co stoisz? Chodź ze mną. Nauczę cię. Rozumiecie? Nauczy! A nie „będzie uczył”. Podobne słowa, a jaka różnica!
Nie mniej pięknie jest w lesie. Las bogusławski obfituje w małe gruszki. Prawda, są kwaśne i twarde, ale przecież gruszki. I nic nie kosztują. Możesz sobie ich nabrać, ile dusza zapragnie. Bezpańskie. Trzeba je tylko dosięgnąć. Gruszki leśne rosną bardzo wysoko. Trzeba wejść na drzewo i z całych sił nim potrząsnąć, inaczej gruszki nie spadną. Oprócz gruszek rosną też w bogusławskim lesie orzeszki. Zajęcze orzeszki. Późno dojrzewają i pokryte są jakąś dziwną łupiną. Straszliwie gorzką. A jąder w nich nie ma. Będą dopiero później. Nie szkodzi. Mimo wszystko to przecież orzeszki. Można nimi napełnić kieszenie. Kiedy sam zrywasz, lepiej smakuje. A trzeba umieć zrywać gruszki i strząsać orzeszki.
Abramek umie. Abramek wszystko potrafi. Zuch chłopak. Z natury bardzo dobry. O pogodnym usposobieniu. Żółci w nim za grosz. Jedną ma tylko wadę – jest z rodziny biedaków. Matka, wdowa, pracuje jako kucharka u Jampolskich. O wszystkim dowiedział się wujek Ice i natychmiast doniósł babci Gitł. W tajemnicy, na ucho. Więc babcia Gitł przywołała Szołema do swego łóżka i obdarowała go wyciągniętą spod poduszki gruszką. Nakazała mu przy tym nie spotykać się więcej i nie podtrzymywać znajomości z Abramkiem. Parokrotnie ostrzegała go, że jeśli dziadek Mojsze Jose dowie się o jego kontaktach z takimi chłopakami, to będzie piekło.
Im to łatwo powiedzieć: „Nie spotykaj się!” Z Abramkiem przecież Szołem musi spotykać się przynajmniej dwa razy na tydzień: z rana i wieczorem. Przy odmawianiu Kadiszu. Abramek też jest sierotą. Odmawia w starej bóżnicy Kadisz za ojca. Ach, iluż tam odmawiających Kadisz. Wszyscy przy ścianie wschodniej. Mojsze Jose, przyszedłszy po raz pierwszy ze swoimi wnukami do starej bóżnicy, przystąpił z nimi od razu do szamesa i ostrym tonem zażądał, aby wnuki otrzymały miejsce do odmawiania kadiszu przy samej trybunie. – Są – powiedział – dziećmi z dobrego domu. – Szames to starzec z pochylonym grzbietem, o dotkniętych jaglicą oczach, sprawiających wrażenie, że są podmalowane czerwienią. Wysłuchał tyrady dziadka z należytym szacunkiem. Nie wyrzekł słowa. Zażył potężną porcję tabaki, szybko strząsnął jej pozostałości z palców i podsunął dziadkowi pudełko z tabaką.