Изменить стиль страницы

I nagle Szołem zapragnął ujrzeć tego goja. Ten właśnie majstrował przy linie. Szołem podszedł do niego. Zobaczył przed sobą młodzieńca odzianego w szarą siermięgę. Na nogach miał potężne buciory z cholewami, na głowie futrzaną czapkę. Z całych sił, nieprzerwanie mocuje się z potwornie grubą liną. Szołem nie spuszcza oka z młodego goja. Widzi, jak ten pracuje całą parą. Jak macha ramionami. W górę, w dół, i znowu w górę, w dół. Wyraźnie słyszy, jak tamtemu trzeszczą kości. „Ezaw – myśli sobie Szołem. – Prawdziwy Ezaw. Tylko goj tak potrafi. Żyd tego nie potrafi. Gdzie tam Żydowi do takiej roboty.»Bratu twemu służyć będziesz«. Tak przecież 3toi, jak byk w Pięcioksięgu. Dobrze się stało, że jestem wnukiem Jakuba, a nie Ezawa”.

A mimo to żal mu młodego goja. Współczuje temu wnukowi Ezawa. Zbyt jeszcze młody jest ten promowy. Bardzo młody Ezaw. Szołem bliżej i dokładniej przygląda mu się. Patrzy, patrzy i nagle odskakuje do tyłu. Zdaje mu się, że już kiedyś widział tę twarz. Twarz jakby znajoma. I Szołem nie zastanawia się więcej. Podchodzi do niego jeszcze bliżej. Tym razem jest tuż przy nim. Toż to żaden goj, to bardzo młody szejgec. Twarz ma niesamowicie umorusaną, zabiedzoną, o grubych rysach. Oczy ma jednak żydowskie. Zaś ręce goja. I przychodzi Szołemowi na myśl zdanie z Biblii: „A ręce jego to ręce Ezawa”. Tak, to ręce Ezawa… Dlaczego więc ten szejgec wydaje mu się znajomy? Gdzie go widział?

Zaczyna szperać w zakamarkach swojej pamięci. I przychodzi mu na myśl jeden z jego woronkowskich koleżków, Berł, syn wdowy.

Czarny chłopak o monstrualnie dużych zębach. Czyżby to był on? Przecież to on!

Młody goj zauważył, że patrzę na niego. Zsuwa czapkę głębiej na twarz i tylko boczkiem zaczyna zerkać na mnie.

I tak w ciemnościach nocy spotkały się ich oczy. Poznali się.

Niespodziewane spotkanie wywołuje w Szołemie mnóstwo refleksji. Czy Berł to goj? Żyd stał się gojem? I przypomina sobie, że jeszcze wtedy, w Woronce, głośno mówiono o tym, że Berł miał się wychrzcić. Nic też dziwnego, że obdarzono go wówczas mianem „złośliwego renegata”. A może tak podejść do niego i przypomnieć się? Zagadnąć go? Szołem czuje jednak w sobie jakiś wewnętrzny opór. Teraz istnieje przecież między nimi przepaść. Wytworzył się dystans. Panuje chłód. I jednocześnie Szolema ogarnia litość. Litość nad Żydem, który stał się gojem. W imię czego? W jakim celu? Czy po to, aby włożyć na siebie ogromną siermięgę i dużą czapę? Czy po to, aby zostać pomocnikiem promowego? Czy po to, aby być parobkiem? A parobek stoi i milczy. Zęby chociaż poruszył się. Widocznie nie śmie spojrzeć w oczy swojemu dawnemu koledze. Patrzy w dół. Wbił swój wzrok w wodę. Jakby tam było coś godnego oglądania. W chwilę potem Berł wtulił się głębiej w swoją siermięgę. Jeszcze głębiej wsunął głowę do czapki i splunąwszy w dłonie, z większym niż przedtem zapałem zabrał się do roboty. Pełną parą natarł na linę. Ta zaczęła skrzypieć i trzeszczeć. Kółka obracały się. Prom ślizgał się w wodzie. Pożerał coraz większą przestrzeń. Przybiliśmy do brzegu.

– Właźcie do budy! – zakomenderował milczący dotąd bałaguła, gdy tylko wytoczył wóz z promu na brzeg. Świsnął batem i obdarzywszy konie takimi epitetami, jak: „cholery, padliny”, ruszył naprzód. Za nami pozostał Dniepr, prom i parobek przy linie. Pozostał ten, który kiedyś był dzieckiem żydowskim, wnukiem naszego praojca Abrahama. A teraz kim jest? Szkoda! Szkoda!

38. W BOGUSŁAWIU NA TARGOWISKU

Miasto i targowisko. Który Mojsze Jose jest ich dziadkiem? Żyd w tałes kotn podejmuje się zaprowadzić dzieci do dziadka

Dzień był już w pełni, gdy nasi mali podróżnicy wyczerpani, głodni i zaspani wjechali do miasta. Nad miastem, od strony lasu, wysoko stało słońce. Jasne, brylantowe, lśniące słońce. Najpierw minęli ogromny cmentarz. Pełno na nim było nagrobków z zatartymi literami T.N.C.B.H. Patrząc na cmentarz można było odnieść wrażenie, że miasto jest Bóg wie jak ogromne. Potem od razu wpadli na targowisko. Był to obszerny plac, na którym kłębiła się dziwna mieszanina wszystkiego ze wszystkim. Chłopi, konie, krowy, świnie, Cyganie, wozy, koła, chomąta i Żydzi.

Żydzi wszelkiego rodzaju. Żydzi ze skórami. Żydzi z czapkami, Żydzi z towarami bławatnymi, Żydzi z bułkami, obwarzankami, ciastkami, kwasem jabłecznym i czym tylko chcecie. A co powiedzieć o babach? Były tam baby z koszykami, baby z jabłkami, baby z drobiem, baby z rybę. smażoną i baby w ogóle. I to wszystko gada, kwiczy i gdacze. A konie, krowy i świnie nie pozostają w tyle. Żebracy grają na lirach i głośno śpiewają. Można doprawdy ogłuchnąć. A w powietrzu unosi się kurz. Jest tak gęsty, że ludzie ledwo widzą się nawzajem. I zapachy w powietrzu takie, że tylko udusić się.

Dzieciaki przybyły w samą porę. Właśnie odbywał się jarmark. Bałaguła z trudem zdołał przebić się wozem przez przepełniony plac targowy. Posyłał wiązkę za wiązką miastu wraz z jego jarmarkiem. Nie żałował mu przeróżnych choler i innych plag, jak to było w jego zwyczaju. Tak długo klął, dopóki nie dojechał do miasta. A miasto kropka w kropkę przypominało dopiero co podziwiany cmentarz. Zapadłe i pochylone domki podobne były do nagrobków. Tu i ówdzie pośród starych budynków pojawiały się nieliczne nowe domy. Wyglądały obco jak nietutejsze. Jak bogaci kumowie na weselu biedaków. Teraz jednak coś się pokiełbasiło. Mianowicie bałaguła Szymon Wolf wiedział tylko jedno: Wynajęli go po to, aby zawiózł dzieci do Bogusławia, do jakiegoś tam ich dziadka lub babci. Podali mu nawet ich imiona. Co z tego, skoro wyleciały mu z pamięci. A niech je tam! Szymon Wolf przysięgał na wszystko, że całą drogę je pamiętał. Oby tak był Żydem. Gdy jednak wjechał na targowisko, natychmiast wypadły mu z głowy. A niech ich cholera! Kogo cholera miała trafić, tego nie powiedział.

Tymczasem podchodzi jakiś Żyd. Za nim drugi i trzeci. Po nich znów dwójka Żydów. Za dwójką trójka. A potem tłum Żydów do wyboru i koloru. Zjawiają się kobiety z koszykami. Powstaje harmider i kołowrotek. Rozwiązują się języki. Wszyscy gadają naraz. Jeden drugiemu przekazuje sensację. Jakiś tam bałaguła przywiózł jakieś tam dzieci.

Skąd? Ano z tamtej strony Dniepru. Z Rżyszczewa? A dlaczego akurat z Rżyszczewa? A dlaczego nie akurat z Kaniowa? Ani z Rżyszczewa, ani z Kaniowa! Po prostu z Perejasławia! Dokąd? Przecież widzicie dokąd! Przecież nie do Jehupca, tylko do Bogusławia je przywiózł. Do kogo? Też mi mądrala! Gdybyśmy wiedzieli, to by wszystko było w porządku. Twierdzi, że do dziadka. Do jakiego dziadka? Gdybyśmy, mądralo, wiedzieli, do jakiego dziadka, to by wszystko grało.

Cicho! Wiecie co? Spytajmy dzieci, jak się nazywa ich dziadek. One na pewno wiedzą. A skąd one mogą wiedzieć? A dlaczego nie mogą wiedzieć?

Nagle z tłumu wyłania się jakiś Żyd z obwarzankami. Na głowie nosi kaszkiet z pękniętym daszkiem. Łokciami przepycha się przez tłum.

– Pozwólcie mi! Ja zapytam dzieci. Jak się wasz dziadek nazywa?

Z powodu zgiełku dzieci są trochę zmieszane. Mimo to pamiętają, że dziadkowi na imię Mojsze Jose. Tak, z całą pewnością Mojsze Jose. Czy aby na sto procent Mojsze Jose? Na sto procent! Wiadomo już więc, że ich dziadek nazywa się Mojsze Jose. Pozostaje tylko do wyjaśnienia, który Mojsze Jose? Jest ich tu wielu. Jest Mojsze Jose stolarz, jest Mojsze Jose blacharz, Mojsze Jose syn Lei Dwosi i wreszcie Mojsze Jose Hamarnik.

– Cicho, sza! Wiecie co? Jak się wasz ojciec nazywa?

To pytanie zadaje już inny Żyd. Nie ten z obwarzankami. Tym razem jest to Żyd z tałes kotn na wierzchu. Chyba z tych, którzy przesiadują całymi dniami w bóżnicy. Dzieci oświadczają, że ich ojciec nazywa się Nachum. Usłyszawszy to, Żyd z tałes kotn rozpycha tłum i bierze dzieci na spytki:

– Ojcu waszemu na imię Nachum? Czy czasem nie Rabinowicz?

– Rabinowicz.

– A wasza matka nazywa się Chaja Estera?