Dla małego urwisa Szołema tego rodzaju wizyty były istną galerią najprzeróżniejszych typów i obrazów. Prosiły się po prostu, aby je przelać na papier. Na pierwszy plan wysuwa się stryj Pinie. Nie sam, ale w otoczeniu swoich synów, Isrulika i Icła, ubranych w długie kapoty. Stryj ma zakasane rękawy i przemawia. Synowie milczą. Stryj mówi na temat przepisu prawnego, dotyczącego siedmiu dni żałoby. Kiedy, od której godziny liczy się kolejny dzień. Z rana czy wieczorem? Nie jest pewny. Obiecuje, że jeszcze raz zajrzy do swoich ksiąg w domu. Wtedy już będzie wiedział dokładnie. Na razie nie żegna się. Wraz z synami bąka naprędce coś, co brzmi jak „Syjon i Jerozolima”. Urywa się szybko. Po nim zjawia się ciocia Chana ze swoimi córkami. Piskliwym głosem nacierają na ojca. Wystarczy już! Dosyć! Niech przestanie płakać! Płaczem nie przywróci Chai Estery do życia. Przed odejściem ciocia Chana zwraca uwagę, że w mieszkaniu można się udusić. Zażywa tabaki z maleńkiego pudełeczka i podnosi krzyk, aby choć jedno okno otworzyć. – Do wszystkich diabłów – woła – udusić się można. – Po niej wsuwa się ciocia Tema. Kobieta całkiem bez zębów. Trzęsie trochę głową. Z twarzy nie schodzi jej uśmiech, a w oczach łzy. Wypłakuje swoje serce i opowiada nowiny w stylu: – Wszyscy kiedyś pomrzemy…
To są typy z rodzinnej galerii. Potem zjawiają się obcy ludzie. Najrozmaitsze postacie. Jedni wierzą w Boga, w życie na tamtym świecie, a inni nie. Do tych ostatnich należy na przykład Arnold z Pidworków. Ten ze wszystkiego drwi. – Nie ma – powiada – żadnego prawa i żadnego sędziego. Stoi przecież jak byk w Piśmie, że nie ma różnicy między człowiekiem i, nie przymierzając, zwierzęciem. – Strach pomyśleć, co też ten Arnold wygaduje o Bogu i Mesjaszu. A każde wypowiedziane przez niego zdanie jest okrągłe i ma sens. Arnold to jedyna osoba, która wychodzi z domu ze słowami pożegnania. Ciekawe, co się stanie z takim Arnoldem, kiedy pewnego dnia umrze. – Mnie – powiada Arnold – możecie natychmiast po śmierci spalić, a popiół rozsypać po wszystkich siedmiu morzach. Mnie to nic a nic nie obchodzi. – Babcia Minda daje mu odprawę: – Niech już lepiej pańscy wrogowie mówią za pana. – A Arnold jakby nigdy nic. Śmieje się i odchodzi. Za to wchodzi Jose Fruchsztejn. Świeci swoimi ogromnymi zębami. I on ma żal do ojca o to, że Nachum płacze. – Tego – powiada – nie spodziewałem się po nim. – Dodie, syn Icchoka Awigdora, mówi to samo. Zaklina się na wszystkie świętości, że gdyby jemu coś podobnego przytrafiło się, to by cha, cha, cha, wrzucił do skarbonki Meira Cudotwórcy parę groszy… Gdy Dodie wychodzi, wybucha śmiech. Wszyscy przecież wiedzą, że jego żona Fejge Perł to prawdziwa perła. Perła od samego Boga. Chwała Bogu, że już można troszkę się pośmiać. Ojciec wprawdzie wciąż jeszcze zagląda do Księgi Hioba, ale już tak nie płacze jak w pierwszych dniach żałoby. Już nie złości się na stryja Pinie za to, że ten napomyka mu o nowej żeniaczce. Wzdycha jeszcze tylko i postękuje. Wciąż zadaje to samo pytanie: – Co zrobić z dziećmi? Co z nimi począć? – Co zrobić z dziećmi? – stryj Pinie odpowiada mu pytaniem na pytanie. Głaszcze sobie przy tym brodę. – Starsze dzieci będą pobierały naukę tam, gdzie dotychczas. Młodsze zaś dzieci wyślesz do ich dziadka, do Bogusławia.
W Bogusławiu mieszka dziadek Mojsze Jose i babcia Gitł ze strony matki. Dzieci swoich dziadków nigdy na oczy nie widziały. Słyszały tylko, że gdzieś, w jakimś odległym mieście, które nazywa się Bogusław, mają babcię i dziadka. Słyszały, że dziadkowie to ludzie bogaci, mocno nadziani. A więc chcą ich aż tam wysłać. Byłby to w istocie nie najgorszy plan. Po pierwsze, sama jazda. Po drugie, zobaczą nowe miasto. Na dodatek poznają babcię i dziadka, których przedtem w ogóle nie widziały, a to już coś znaczy. Pozostaje do wyjaśnienia tylko jedna sprawa: kogo stryj Pinie zalicza do starszych dzieci, a kogo do młodszych. Nie ulega wątpliwości, że chłopak po bar micwa może się zaliczać do starszych. I ta sprawa tak zajęła Szołema, że przestał prawie myśleć o matce, o tej, po której rano i wieczorem odmawiał Kadisz, i o ojcu, który nie przestawał wzdychać i kwękać, oraz o skarbie, tak bardzo przecież utęsknionym. Teraz pociągało go zupełnie coś innego. Podróż do wielkiego miasta, do Bogusławia, gdzie mieszka dziadek Mojsze Jose i babcia Gitł. Rodzice jego matki, o których mówią, że są tacy bogaci, tacy bogaci!
36. NAD DNIEPREM
Podróż do Bogusławia. Milczący bałaguła – Szymon Wolf. W oczekiwaniu na prom. Bałaguła odmawia modlitwę Mincha nad brzegiem rzeki. Dzieci radują się modlitwą
Pewnego dnia pod koniec lata, tuż przed Groźnymi Dniami, zajechał przed ganek domu Rabinowicza kryty wóz, zwany budą. Ulokowano w nim młodsze dzieci. Dwie dziewczynki i czterech chłopców. Był wśród nich i nasz bar micwa, Szołem. Na drogę dzieci dostały po dwie koszulki, zapas żywności i list do dziadka oraz jego małżonki, babci Gitł. Nie szczędzono im pouczeń i wskazówek, jak zachować ostrożność na przeprawie promowej przez Dniepr.
Pływać po Dnieprze, i to promem! Nikt z nich dotychczas czegoś podobnego nie widział. Nie wiedzą nawet, czym to się je. Mogą sobie tylko wyobrażać. Z pewnością będzie to wielka frajda. I natychmiast wylatuje z myśli matka. Wszystko idzie w niepamięć. W głowie pozostaje tylko podróż. Myśli biegną ku Dnieprowi, zatrzymują się na promie. Znalazł się jednak ktoś, kto przypomniał im o śmierci matki. To babcia Minda. Raz po raz kładzie im do głowy, żeby, uchowaj Boże, nie zapomniały odmawiać Kadisz po matce. Głaszcze ich przy tym po twarzach swoimi zimnymi i śliskimi palcami. Całuje na pożegnanie. Na wieki, na zawsze. Wzdycha: – Jeden tylko Bóg wie, czy uda mi się jeszcze kiedyś spotkać z wami… – I tak też było. Serce nie oszukało jej. Gdy w jakiś czas potem dzieci powróciły z Bogusławia do domu, babcia Minda była już tam, gdzie przebywała ich matka. Grób przy grobie. I ojciec odmówił Kadisz po swojej matce. Był ten rok cholerny rokiem Kadiszów. Strasznie dużo ludzi odmawiało Kadisz po swoich zmarłych. Cała bóżnica naraz odmawiała Kadisz.
Człowiek i człowiek, a różnica wielka. O ile balaguła Meir, który kiedyś przewiózł dzieci z Woronki do Perejasławia, był człowiekiem ruchliwym, żwawym i wygadanym, o tyle bałaguła Szymon Wolf, wiozący teraz dzieci z Perejasławia do Bogusławia, był człowiekiem ospałym, zatroskanym i milczącym. Milczał, że aż strach! Możesz mu kołki ciosać na głowie, możesz strzelać do niego z armaty, a on nic. Słowa nie piśnie. Poza jednym jedynym, rzecz jasna, słowem: – Wyłazić! – Czasem: – Fora z wozu! – A dzieci wprost umierały z ciekawości. Chciały usłyszeć od niego, kiedy dotrą do Dniepru, kiedy wejdą na prom. I co to jest prom? Ale nic z tego. Zamknął się człowiek. Milczy jak zaklęty. Siedzi na koźle, biczem smaga konie i cmokając głośno grubymi wargami rzuca od czasu do czasu jedne i te same słowa: – A to ci cholera! Cholery na was nie ma! – Albo dla odmiany: – Naprzód, chabety! A bodajbyście zdechły! – A jeśli się zdarzy, że nie klnie, to wtedy po cichu coś szepcze albo nuci cienkim głosem. W ten sposób odmawia z pamięci psalmy.
I tak jak ludzie są różni i rozmaite mają charaktery, różne też, nie przymierzając, bywają konie. Konie Szymona Wolfa są do niego bardzo podobne. Po prostu wdały się w swego pana. Jak on ospałe. Mają jakiś dziwny nawyk: kichają, prychają, wywijają ogonami i wloką się, wloką i wloką. I zdaje się, że jazda trwa nie wiadomo od kiedy. Jeden Bóg tylko wie, kiedy dowleczemy się do jakiegoś osiedla. Dokoła pusto. Tylko niebo, ziemia i piasek. Nieprzebrane połacie piasku. Na domiar złego konie nagle przystają. Nie idą dalej. Szymon Wolf złazi powoli z wozu i swoim cienkim głosem wyciąga: – Szczęśliwy jest ten, co nie ma w sobie litości! – Następnie zwraca się do dzieci i powiada: – Fora z budy! – Dzieci wyłażą z wozu. Co się stało? Ano nic! Droga jest piaszczysta. Konie nie uciągną wozu z ładunkiem. Trzeba więc podrałować trochę na piechotę. Żaden problem. Nie ma nieszczęścia. Jak pieszo, to pieszo! Na piechotę to nawet weselej. Jeden tylko szkopuł. Najmłodsza sierotka ma niespełna roczek. Sama nie chce zostać w wozie. Płacze. Nie ma rady. Trzeba ją wziąć na ręce i nieść. A to już w jakimś stopniu psuje zabawę. Na szczęście trwa to niedługo. Droga dalej jest lepsza i Szymon Wolf powiada do dzieci: – Ano, właźcie do wozu! – Włażą więc znowu do wozu pod budę i zaczynają rozprostowywać kości. I tak to trwa aż do następnego piaszczystego odcinka drogi. Wtedy znowu pada komenda: – Fora z budy! – A wkrótce potem: – Właźcie do budy!