Изменить стиль страницы

– W takim razie my znajdowalibyśmy się w tym wewnętrznym Porcie.

– Aha. Bo w końcu – jak inaczej…?

W zamyśleniu pomasował guz na potylicy.

– Czy prowadzi się rejestr Kłów przebywających wewnątrz Sol-Portu? Wystarczyłoby wówczas przeprowadzić szybką inwentaryzację i te brakujące wskazałyby sprawcę. Nie?

Angelika zaśmiała się sarkastycznie.

– To nie jest takie proste. – Wyjęła i założyła czarne okulary. – Pomyśl chwilę.

Podparł się na łokciu, zajrzał w cień, w którym się kryła.

– To jakaś zagadka? Nie znam się na tych waszych supertechnologiach.

Wydęła wargi.

– E. Masz wszystkie dane. To oczywiste. Podpuszczała go, bawiła się jego niewiedzą, widział to. Oczywiście podjął wyzwanie.

– Przemycili je też w Saku! Otworzyli go tylko na moment porwania. Tak? Mam rację?

– Widzisz, już się orientujesz.

– Nie traktuj mnie jak dziecka! – Odwrócił wzrok. – To jak choroba. Upośledzenie nie wynika z mojej winy. Zawsze nienawidziłem tej maniery pielęgniarek i lekarzy: gaworzą do dorosłych pacjentów niczym do przedszkolaków. Ciśnienie tak od tego skacze, że nie zdziwiłbym się, gdyby same te pogwarki doprowadziły do paru szpitalnych zawałów.

– Kurczę, aleś drażliwy, no przepraszam pana bardzo, panie Zamoyski.

Wstał i ruszył w górę strumienia, żeby się napić. Wciąż jednak obracał w myślach zagadkę Saka i wróciwszy, zaatakował Angelikę z kolei z tej strony:

– No ale przecież powinniście się tego spodziewać! Można w Sakach przemycić do i z dowolnego Portu każdą

ilość Kłów! Nie macie żadnych systemów obronnych? Chociażby detekcyjnych – bo ja wiem, jak to się objawia na zewnątrz,…

Angelika wyraźnie się zmieszała.

– To nie jest tak -

– A jak?

Stał nad nią, cień nad cieniem – i pytając, przysunął się jeszcze bliżej. Zreflektował się w pół gestu. Odszedł pod sąsiednie drzewo, oparł się o pień.

Dziewczyna popatrywała na Zamoyskiego ponad szkłami. Zagrał w nim gniew. Czekał już tylko półuśmiechu na jej wargach. Ale nic, tylko patrzyła.

– Co znowu?

– Ty nadal próbujesz mnie złapać na kłamstwie.

– Co?

– Nie wierzysz w ten świat. Oszukujemy cię. Nie będę umiała czegoś wyjaśnić i – voila! – zdemaskowałem iluzję!

– Wyjaśnić, nie wyjaśnić… Ale skoro widzę oczywiste sprzeczności -

– To co? Zróbmy test. – Zatarła dłonie. – Opowiedz mi jakąś historię ze swojego życia. Dowolną. No. Proszę.

– A ty będziesz wynajdywać w niej sprzeczności, tak? Pięknie dziękuję. I tak wiem, że mam kaszanę w pamięci.

– Tchórz.

– To tak się dzieci bawią u jezuitów? W spowiedzi?

– Tchórz, tchórz. Czego się boisz? Introwertyk pieprzony. Trzeba rozmawiać. Nie wiesz, co pamiętasz, dopóki nie spróbujesz tego opowiedzieć. I nie wiesz, co tak naprawdę sądzisz na dany temat, dopóki nie zaczniesz się o to z kimś kłócić. W samotności nie jesteś nawet świadomy swoich sprzeczności. Myślisz, że czemu służy spowiedź? Co, może nie chodziłeś nigdy do psychoanalityka?

– O, nie ty będziesz moim psychoanalitykiem!

– Jakiego cię poznam, takim się zapamiętasz.

Krótkie spięcie: jak zareagować? Zaśmiał się. Patrzyła nań podejrzliwe. Zamilkł i usiadł pod drzewem, miał jej oczy za matową czernią szkieł na dwa wyciągnięcia ręki.

– Słuchają, tak? – mruknął.

– Słuchają i patrzą – przytaknęła. – I w ogóle.

– Czas nie gra na ich korzyść. Powinniśmy już chyba nie żyć, co?

Wzruszyła ramionami.

– Czas też podlega modelowaniu przez Kły. Różne są ugięcia i odcięcia czasoprzestrzeni. To wielka gałąź meta-fizyki. Znam tylko ogólniki.

– Słuchają – powtórzył. -Tak.

Rozpoczęło się wielkie milczenie. Ani ruchu, ani oddechu, ani szelestu tkaniny, by nie spostrzegła się druga osoba. Byli świadomi wzajem nawet własnego skrępowania, i skrępowania tą świadomością. Tu załamuje się savoir vivre, myślał Zamoyski. Od momentu zagrożenia życia tracą rację bytu wszelkie kanony zachowań – bo jakież mogą mieć znaczenie w obliczu końca? Żadnego, żadnego. Zaiste, wolność absolutna.

No ale właśnie sam na sobie doświadczał, że to nieprawda!

Nie rozumiał tego. Co go skuwa, skoro w tym Saku oboje de facto przekroczyli już granicę śmierci i obecna forma ich egzystencji stanowi raczej coś w rodzaju wyrostka robaczkowego podstawowej linii życia? Przecież odczytany z uprzedniej archiwizacji frenu przez McPhersonowych ko-gnitywistów nie będzie nic z tego pamiętać – życie potoczy się nową, równoległą ścieżką.

A zatem? Wierzę czy nie wierzę w tę śmierć?

– Kiedy Judas się dowie? – zapytał.

– Mhm?

– O porwaniu. Kiedy?

Przechyliła w zamyśleniu głowę.

– To zależy, jak to rozegrali. Czy szarpnęli się na akcję maskującą w pełnej skali…

– Stracił przecież kontakt, na pewno się zainteresuje…

– No nie, kontakt został utracony w momencie opuszczenia przez nas Puermageze, na tym to wszak miało polegać: na usunięciu cię poza horyzont zdarzeń. Gdyby się Judas z nami kontaktował, nawet jedynie sprawdzając, czy wszystko jest w porządku, wpływalibyśmy, ty byś wpływał, na jego decyzje.

– Siedemdziesiąt dni! Tak? Więc oni -

– Mówiłam ci: to już przesądzone. – Poprawiła okulary. – Zresztą dziury w infie nie da się niezauważalnie załatać, tak czy owak bardzo szybko wszyscy się dowiedzą, Cesarz pierwszy… Akademickie rozważania, daj sobie spokój.

Wybuchnij, rzekł sobie. Teraz.

– Ależ to trzeba być nienormalnym…! – krzyknął. – To nieludzkie! Przecież wciąż żyjesz, oboje żyjemy! Jak możesz nagle powiedzieć sobie: „Przesądzone, dalej będę naprawdę żyć dopiero wdrukowana w pustaka"? Co? Pstryk, przełączasz się w tryb bezwoli? Kto tak myśli?! To niemożliwe!

– Dla ciebie.

– A dla ciebie? Nie wierzę.

– No łamiesz mi serce.

Wypuścił powietrze z płuc, pokręcił głową.

– Na zawołanie wyzbyć się instynktu samozachowawczego – szepnął. – Jakieś masochistyczne ćwiczenia zen. Niemożliwe, niemożliwe.

Przypatrywała mu się sponad szkieł; zamknął oczy, nie widział jej, mogła tak patrzeć.

Niemożliwe. Przesunęła językiem po dziąsłach, wydęła policzek. Oczywiście, że niemożliwe. Tak samo jak niemożliwa jest całkowita prawdomówność, wierność absolutna, piękno uniwersalne. Kiedy powiedział jej o zawinięciu sa-

wanny, a ona uklękła nad strumieniem i spojrzała na własne w wodzie odbicie – w tym samym momencie zyskała pewność, że nie będzie tu histeryzować, że nie wybuchnie przekleństwami i nie zapłacze. Potem nas zabiją, rzekła sucho i oślepiło ją wspomnienie Judasa McPhersona oddającego kelnerowi kieliszek, by nanomatyczna morderczyni nie rozchlapała tych kilku kropel wina, gdy będzie wyrywać mu kręgosłup. Zamoyski za wiele sobie wyobraża, to przecież nie są żadne perwersje psychologiczne, nie oszalała. Inna reakcja byłaby po prostu… nienaturalna. Gdybym miała -

Słońce spadło z nieba.

Odruch zaprzeczył słowom Angeliki: poderwała się na nogi z dłonią zaciśniętą na rękojeści noża.

Ziemia szarpnęła się wzwyż pod jej stopami, obrócił się pion i na Angelikę zwaliła się góra ciepłego błota. Jeśli Adam krzyczał, to tego krzyku nie usłyszała; ani własnego – więc może istotnie wcale się aż tak nie bała.

Ciężka maź wciskała się jej do ust, do nosa, pod powieki. O wciągnięciu do pluć świeżego powietrza nie mogło być mowy. Dwie minuty, pomyślała; i szarpnął nią wielki dreszcz, gdy spostrzegła, jak pewnie i bez wątpliwości określiła długość pozostałego jej życia.

Gorąca masa napierała zewsząd, wykręcając kończyny, naciągając stawy, naciskając na kręgi. Miażdżyła ciało.

I nagle, wprost z analitycznego chłodu – wpadła Ange-lika w ostateczną panikę. Umrę! Umrę! W szybkich haustach wciągała do ust błoto.

Zadziwiające: zawsze była przekonana, że, gdy przyjdzie co do czego, przerazi ją towarzyszący ból, nie zaś sam fakt śmierci. Przecież śmierć to cięcie, granica nicości, punkt zeroczasowy, zdarzenie podplanckowe, nie do poczucia. Co innego ból ciała. Tymczasem było na odwrót: cierpienie organizmu działało nawet w pewien sposób kojąco – lecz świadomość nadciągającego końca, sama wiedza o nieuchronnym, tak bliskim, na końcu tego oddechu…