Изменить стиль страницы

U. wyjście na 330°: Móbius, ok. 50 m do nieba, odbicie sawanny, widzę siebie z góry (tzn. z dołu); rzuciłem tam kamień, spadł tu obok; czy rozwija się analogicznie w innych kierunkach 3D?

U wyjście na 90°/340 (za gniazdem termitów): kurtyna wodna (?) U? L ??

120°/820: Pandemonium! 150°f40: b, ciasna pętla (widzę własne plecy)

U wyjście na 90°: pętla, cd. (przynajmniej do 1000) U wyjście na 60°/200: prawdopodobnie łagodna Stre-fa-T(?)

U wyjście na 30°/15: źle zorientowana grawitacja, spadek do 70°, niebezp. osuwisko U wyjście na 120°/1000: pętla, cd., ale: U 120°/230

U wyjście na 135°/10: rozerwana powierzchnia, liczne Strefy G i T, ujemna krzywizna przestrzeni, gęsta plątanina, tunele (?)

I tak dalej, i tak dalej, w tysiąc odgałęzień – jak mrówka wędruje po tkaninie zmiętej w gałgan serwety.

Notacja „60D/200" oznaczała dwieście kroków pod kątem sześćdziesięciu stopni do granicy naniebnego pasa sawanny.

Pytajnikami w nawiasach punktował miejsca, które w sposób oczywisty otwierały przejścia do dalszych rozwinięć Saka.

Owo Pandemonium na 120°/820 było co obszerne zapadlisko ziemi w słabej Strefie -G, w którym gotowała się chmura cienia.

Gdy Zamoyski się zbliżył, wychynęło z niej tuzin wypustek. Sięgały ku niemu: ręce, łapy, ogony, twarze na gibkich szyjach, ludzkie i nieludzkie, krwawe kręgosłupy, trąby, pijawki, macki, szczypce, pępowiny, jelita, dżdżownice. Cofnął się czym prędzej. Zwinęły się ku chmurze.

Zaczął powoli obchodzić krater. W miarę jak przemieszczał się po jego obwodzie, przestrzeń Saka przewijała się dokoła, otwierając się w coraz to innych konfiguracjach.

Raz: noc na dwa kroki, gwiazdy pod stopami, rozpulch-niona ziemia sunąca spiralą do zenitu i z powrotem, światło pada tylko z tyłu i długi cień rzucany przez sylwetkę Zamoyskiego także kładzie się spiralą – dlaczego jednak on widzi go jako spiralę?

Dwa: pętla tak ciasna, że czuje się jak zamknięty w sferze o ścianach ze sprażonej gleby Afryki, głowa ciąży w inną stronę niż nogi, musi czym prędzej przejść dalej, inaczej straci przytomność.

Trzy: półkoliste jezioro nad głową, w półmroku.

Cztery: krater wszędzie dokoła, wnętrze wymieniło się z zewnętrzem, Pandemonium spada na Zamoyskiego tysiącem naprężonych szypuł – uciec, uciec!

Pięć: znowu na równinie.

Mógł tak bez końca. Liczba kombinacji elementów każdego kalejdoskopu jest astronomiczna.

Co ogranicza: czas ciała. Fizjologia organizmu, który domaga się energii. Zapas pożywienia z sakw Zamoyskiego i Angeliki nie był duży, zaradna panna McPherson bez wątpienia planowała była regularne polowania. Więcej niż prowiantu zapakowała amunicji. Zamoyski nie znał modelu karabinu, jaki zabrała Angelika, nie była to jednak broń oparta na żadnej tajemniczej technologii, w istocie bardzo przypominała stare, dobre winchestery.

Mogła polować ona, mogę i ja, rzekł sobie Adam. I z początku rzeczywiście jakoś to szło: antylopa, ptak, ptak (nie rozpoznawał gatunków), dzika świnia. Liczył swoje cykle aktywności: ponad dwadzieścia. Minął zatem miesiąc.

Minął miesiąc i Zamoyski-myśliwy miał coraz większe trudności z wypatrzeniem jakiejkolwiek większej zwierzyny, bez względu na to, jak daleko by się zapuszczał we wnętrzności rozprutego Saka. Mógł przemierzać kilometry i kilometry rozfalowanego morza traw – twardych, szorstkich w dotyku, każde źdźbło jak szabla – i nie natknąć się na żadnego ssaka czy ptaka.

To oczywiste, mówił sobie przed zaśnięciem, zapatrzony w sferę ciemnego lub jasnego nieba, czy co tam akurat miał nad głową zamiast nieba. To oczywiste, mogę przejść tysiąc mil, lecz mimo to nie wyjdę nigdzie poza ten sam skrawek Afryki, wyrwany z Ziemi i zamknięty przez porywaczy w rozpiętej na Kłach czasoprzestrzennej cebuli. A ileż to nadających się do spożycia egzemplarzy fauny mogło się tu znajdować w chwili porwania? Przecież nie nastąpiło żadne ich cudowne rozmnożenie!

W końcu brał na muszkę nawet padlinożerców. Znów jął w jego myśli zyskiwać na atrakcyjności pomysł wejścia w Strefę -T

I pewnie ostatecznie zdecydowałby się na to, gdyby nie ujrzał zawieszonej na niebie, w wilgotnym półmroku za kurtyną wodną – Angeliki. Kurtyna oddzielała trzeci

i czwarty zawój przestrzeni na ścieżce 30°/140 – 330°/10

– 90°/340. Angelika spadała tu w lawinie błota, trochę na ukos względem pionu Zamoyskiego (stał na granicy światła i cienia). Motyl w bryle brązowego bursztynu, przerażona dziewczyna w bąblu spowolnionego czasu – zawieszona w powietrzu w zamrożonej drugiej, trzeciej sekundzie po katastrofie Saka.

Wejdę, złapię, pomogę. Wszedł; miał wrażenie, że wspina się po schodach, choć szedł po płaskim gruncie (miękkim, rozpulchnionym, buty zapadały się jak w torf). Mrok coraz głębszy. Wreszcie stanął bezpośrednio pod lawiną – ale ona (lawina, Angelika) wciąż wisiała mu nad głową, ani o centymetr niżej. Strefa -T nie sięgała powierzchni ziemi.

Co mógł zrobić? Usiąść i czekać? Patrzył na nią, zadzierając głowę do bólu karku. W trzech czwartych zamknięta w masie czarnej ziemi, rozbitej w kształt asymetrycznego kandelabru – tak wiele gruźlastych ramion zatrzymanego w ruchu osypiska – wyłaniała się Angelika z chropowatej ciemności jak niedokończona rzeźba z bloku kamienia: tu ramię, tu stopa, tu biodro. Nie widział jej twarzy, jeśli nie liczyć fragmentu umazanego błotem czoła oraz oka z zaciśniętą panicznie powieką.

Znaleźć jakąś stosowną Strefę -T, sprawdzać co parę strefowych godzin… Nie zapomnę, nie sposób zapomnieć

– owego niemego przerażenia na brudnym obliczu dziewczyny wbitej w gliniane niebo.

Nie zapomniałby i tak, bo teraz, gdy odnalazł drogę do Pałacu Mnemona, nie zapomni już niczego, czego nie-chce zapomnieć.

Droga zaczynała się na 30°/140 – 150710 – 90°/5. Przeszedł tam przez szerokie wrota z żółtego, matowego

metalu i ujrzał wbitą w suchą glebę Afryki długą kolumnadę, za nią taras pod płaskim dachem. Słońce odbijało się od gładkich powierzchni: nie był to kamień, nie był i metal. Na środku tarasu stato krzesło i właściwie tylko ten szczegół rażąco odstawa! od wzorcowego wyobrażenia Pałacu Zamoyskiego. Lecz rezonans pamięci został już wzbudzony, przypadkowa zbieżność obrazów pobudziła obumarłe ścieżki skojarzeń.

Zamoyski ostrożnie wszedł między kolumny (Sak był tutaj wyjątkowo zasupłany). Usiadł w cieniu na chłodnej posadzce. Bąbel skojarzeń rósł, wzbijając się ku powierzchni umysłu Adama – zaraz rozsadzi mu głowę, czaszka pęknie z głuchym trzaskiem. Zamknął oczy i poddał się mu, rozluźniając mięśnie ciała i umysłu.

Ruiny rzymskiej willi.

Ruiny rzymskiej willi.

Ruiny rzymskiej willi. Park.

Ruiny rzymskiej willi. Park, wiatr porusza drzewami.

Ruiny rzymskiej willi. Park, wiatr porusza drzewami. Srebrny staw.

Ruiny rzymskiej willi. Park, wiatr porusza drzewami. Srebrny staw, nad nim wierzby. W stawie i nad stawem – Księżyc w dwóch trzecich pełni, zaśniedziała patera. Noc jest chłodna, powietrze ostre w smaku, cisza wibruje nad ruinami, parkiem i stawem – noc jak sól trzeźwiąca.

Zamoyski wspiął się po łagodnym stoku ku kolumnadzie i wskoczył na taras.

Zakręciło mu się w głowie od mocnego zapachu mokrego drewna, prawie jakby padł twarzą w runo deszczowego lasu. Przypomniał mu się las sąsiadujący z gospodarstwem dziadków – jako dziecko chadzał tam często, popołudniami i wieczorami, kolory i zapachy wprowadzały go w stan malarycznego półsnu; dzieci przebywają w nim nieustannie, ale w owym lesie -

Potrząsnął głową, kichnął.

Rozejrzał się po tarasie. Stało tu kilkadziesiąt mahoniowych stolików, zorganizowanych w podwójną podkowę, niczym na muzealnej wystawie. Przedmioty leżące na stolikach zostały umieszczone na prostokątnych blatach z taką starannością geometrycznych proporcji, że kojarzyły się z artystycznymi instalacjami, japońskimi ogródkami medytacyjnymi.