Ciotka, sklerotyczna i półsparaliżowana, zeznała jedynie, że Susan zjawiła się pewnego majowego popołudnia na parę godzin, pokręciła się po mieszkaniu, kazała pozdrowić Gene'a i znikła. Była wymizerowana, blada i sprawiała wrażenie półnieobecnej. Na pytania o postępy na uczelni odpowiedziała – “wszystko w porządku", a w toalecie wydrapała spinką do włosów znak ryby.
Była już oczywiście dziewczyną pełnoletnią i miała prawo robić co chce, ale gdy upłynęło jeszcze pół roku i nie nadszedł żaden znak życia, Hunter stracił cierpliwość. Odszukał listy siostry. Dwa ostatnie pochodziły z San Rafael, niewielkiej mieściny położonej nad zatoką na północ od San Francisco. W jednym znajdowało się nawet zdjęcie. Raquel w kombinezonie ze srebrzystej tkaniny przypominającej łuskę uśmiechała się na tle reklamy piwa. Za nią, mniej wyraźnie, widać było jakieś zabudowania. Następnego dnia brat przybył do “Frisco". Tydzień zmitrężył. zanim znalazł na obrzeżu San Rafael miejsce, w którym zrobiono zdjęcia. Tło przydrożnej reklamy stanowił stary zrujnowany pensjonat niedaleko od morza. Odrapana tablica mówiła, że obiekt jest na sprzedaż, ale facet ze stacji benzynowej twierdził, że choć oficjalnie nikt nie kwapi się z wynajęciem, co pewien czas koczowały tam grupy młodzieży, posthippisów, zwolenników wyzwolenia Indian, naturystów czy wegetarianów. Gene pokazał mu zdjęcie Raquel, W pierwszej chwili benzyniarz wydawał się poznawać dziewczynę, ale rychło stracił ochotę do rozmowy, zaczął zbywać dziennikarza monosylabami, tłumacząc się brakiem pamięci oraz mnogością widywanych twarzy. Wyraźnie kłamał. Jeśli Raquel przebywała w tym opuszczonym domu dłuższy czas, musiał ją widywać. Gene włamał się do wewnątrz. Włamał – jest w tym wypadku pojęciem przesadnym, po prostu wszedł – nic nie było zamknięte. Najwyraźniej sezon minął, bo żaden nieproszony lokator nie gnieździł się w wielkim jednopiętrowym budynku, zapuszczonym i brudnym. Hunter znalazł niezliczone ślady bytności rozmaitych lokatorów, puszki po piwu?, coca – coli, pety od marihuany, fiolki po lekach, gazety. Wszystko jednak dość świeżej daty. W paru miejscach tego zrujnowanego domu Gene zauważył świeże tynki. Kto na miłość boską mógł zajmować się tynkowaniem cudzej rudery? Pod tynkiem nie znalazł nic ciekawego. To, co musiało być tam wcześniej namalowane, zostało zdrapane do surowej cegły. Tylko na strychu, na jednym z nie oświetlonych drewnianych bali, dostrzegł wydrapany gwoździem znak ryby.
Poza stacją benzynową pensjonat nie miał zbyt wielu sąsiadów. Zresztą wszyscy odznaczali się spartańską małomównością. Jedna staruszka po długotrwałych indagacjach przypomniała sobie o grupie młodych ludzi, którzy mieszkali w pensjonacie i uprawiali bezeceństwa. Jakie bezeceństwa, nie potrafiła skonkretyzować. Ale byli czyści, nie kradli, bardzo lubili biegać i kąpać się nago. Potem wyjechali. Pół roku temu wyjechali.
Hunter poszedł na plażę. Zwykłe dzikie wybrzeże, brudne i nie uczęszczane. Jakiś napis przestrzegał przed kąpielą. Zresztą i pora była nieprzyjemna, wietrzna. Pomocą stał się dla Gene'a kolega ze studiów, zatrudniony w dziale sensacyjnym jednego z tutejszych dzienników. Kiedy wspólnie sprawdzili, że ostatni sygnał od Raquel przypadł na koniec maja, Leo wyciągnął prywatną kartotekę zabójstw, porwań i wypadków.
– Ciekawa sprawa – mruczał – w drugiej połowie czerwca, właśnie w tym rejonie zatoki, wyłowiono zwłoki kilkunastu młodych nagich ludzi. Zaledwie czwórkę udało się zidentyfikować. Były to przeważnie dzieci z dobrych domów, które uciekły od rodziny i włóczyły się po kraju w poszukiwaniu przygód.
– A pozostali? – spytał Hunter.
– W tym kraju dziennie ginie bez wieści kilkanaście osób, zwłoki były w stanie daleko posuniętego rozkładu, nie udało się zidentyfikować żadnego z ciał.
Nazajutrz w archiwum policyjnym pokazano mu garść przedmiotów znalezionych przy topielcach. Złoty łańcuszek ze znakiem Wodnika. Obrączkę. Zegarek. Pierścionek… Ten pierścionek poznał natychmiast! Sam kupił go Raquel na szesnaste urodziny.
Leo uważał, że młodzieżowe towarzystwo po zażyciu narkotyków udało się na nocną kąpiel ze znanym rezultatem i nie był skłonny doszukiwać się jakichś bardziej tajemniczych okoliczności. Tego dnia odnaleźli anonimowy grób Raquel, policja pokazała wstrząsającą fotografię ciała po dwutygodniowym przebywaniu w wodzie. Tylko piękne rude włosy pozostały te same…
Dopiero rok później, podczas turnieju tenisowego w San Antonio, dzięki przypadkowo przeczytanemu reportażowi o religijnych stowarzyszeniach stanu Texas, Hunter zetknął się z wiadomością o sekcie Ludzi – Ryb. Pytając o szczegóły w redakcji tygodnika, dowiedział się, że chodzi o bardzo miłą grupę młodzieży, doskonalącą się fizycznie i psychicznie poprzez stały kontakt z wodą.
– Znacznie to zdrowsze niż dawne hippizmy. Mają przemiłą kapłankę, pannę Craft. Podobno mistrzyni Luizjany w 1958 roku, w stylu dowolnym – informował go miejscowy kolega po fachu.
I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie specyficzny sposób rysowania ryby na znaczku firmowym. Identyczny jak w łazience Raquel, taki sam jak w opustoszałym pensjonacie nad zatoką San Francisco.
W pobliżu miejscowości o bogobojnej nazwie Corpus Christi, niedaleko jednej z tysięcy lagun urozmaicających tę część wybrzeża Zatoki Meksykańskiej, znajduje się rozległa opuszczona farma, przypominająca telewizyjną Panderosę. Była pora przedwieczorna, kiedy młody człowiek w obszarpanych dżinsach wszedł na teren udekorowany kolorowymi lampionami. Towarzyszyły mu dwie dziewczyny strażniczki. Na tarasie, z głową zanurzoną w pełnej wody wanience, klęczała naga kobieta, z którą czas obszedł się niesłychanie łagodnie, pozostawiając jej ciało dwudziestolatki. Obok kilkudziesięciu młodych ludzi, schludnych, krótko ostrzyżonych i nagich, kołysało się rytmicznie. Z głośnika płynął dźwięk fal załamujących się na piasku i cichy szept ni to modlitwy, ni to bezmelodycznej pieśni o prażyciu w praoceanie, wodzie, nieskończoności, wodzie, o szczęściu, wodzie… Poza wartowniczkami uzbrojonymi w automaty nikt nie zwrócił na przybysza uwagi. Zanurzenie kapłanki trwało długo, może kwadrans, wreszcie uniosła twarz. W odróżnieniu od młodego ciała jej wieku można było się domyślać na podstawie nadnaturalnie białych, zwiotczałych policzków i zmarszczek wokół zielonych, na wpół gadzich oczu.
– Kim jesteś? – zapytała.
– Wędrowcem w poszukiwaniu sensu.
– Kto cię przysyła?
– Los, przekorny gracz naszymi ziemskimi kośćmi.
– Kochasz wodę?
– Woda jest początkiem i końcem.
– Widzę, że czytałeś moją książkę – zauważyła panna Craft.
– Mam ją przy sobie!
Wyznawcy budzili się. Trochę oszołomieni, trochę senni. Parami, poobejmowani czule, odchodzili w głąb budynku.
– Chcesz pić z mego źródła? – spytała Kapłanka.
– Pragnę zanurzyć się w twym źródle!
Spędzili ze sobą noc. Cenę nigdy nie spotkał równie wspaniałej kochanki. Była wyzwolonym żywiołem i ucieleśnionym szaleństwem. A przecież nawet w chwili opętańczego, podwójnego orgazmu nie stracił ani na moment świadomości, że panna Craft (czyli, jak wiemy – Susy Waters) jest odpowiedzialna za śmierć Raquel.
Pozostał na farmie. Dał się wciągnąć w rytm treningów, medytacji i zabaw. Życie przebiegało lekko, wydając się jednym wielkim festynem. Zdrowe, naturalne jedzenie – do inwentarza gminy należały dwie krowy i trzy kozy – proste rozrywki i poczucie beztroski wypełniały ciepłe, słoneczne diii. Gene poddał się temu ukołysaniu, nie stracił wprawdzie czujności, ale każdy dzień udowadniał, że jego obawy są bezpodstawne. Kapłanka, i owszem, wymagała posłuszeństwa, zakazywała pojedynczo opuszczać farmę, miała swoje straże i chyba swoich donosicieli, ale poza tym była tak sympatyczna, serdeczna… Omal jej nie polubił. Hunter również nie opuszczał farmy, miał jednak maleńką radiostację, którą porozumiewał się ze swym przyjacielem Frankiem, kolegą z działu sportów wodnych, zakwaterowanym w pobliżu. Radiostację tę Gene przechowywał poza domem, w wypróchniałym pniu, i zwykle wymykał się do niej po zmierzchu.