Początkowo trudno mu było traktować filozofię Ludzi – Ryb poważnie – sądził, że chodzi raczej o alegorię. Aliści w miarę trwania dziwacznego kursu Kapłanka stawała się coraz bardziej jednoznaczna.
– Poprzez oczyszczenie ciała dojdziemy do doskonałości – mówiła. – A doskonałość leży w odległości wyciągniętej ręki – i demonstrowała ją. Może były to triki, ale rzeczywiście potrafiła przebywać godzinę pod wodą (Hunter nie miał pojęcia, że trafił do Rusałki), lewitować nad ziemią czy przebijać ciało na wylot drutem do robót ręcznych. A poza tym kochała drzewa i węże, a przede wszystkim wodę.
“Gdy świat zginie w atomowej pożodze, tylko w morzu znajdziemy przetrwanie" – brzmiała jej wielka dewiza.
Coraz więcej młodych ludzi ogarniało przeświadczenie, że posiądą podobną doskonałość. Chętnie zapisywali gminie swe majątki, z krótkotrwałych wizyt domowych przywozili kosztowności i gotówkę. Zbliżała się najkrótsza noc w roku. Noc Chrztu i próby. Hunter wiedział już sporo, chciał jednak poznać sprawę do końca. Zdobyć dowody. Próbki jedzenia, które przekazywał Frankowi, zawierały, jak wykazała analiza, coraz większe dawki narkotyku, łączącego w swym działaniu pobudzenie z bezwolnością i nadwrażliwość z otępieniem intelektualnym.
Rankiem, w dniu poprzedzającym noc św. Jana (jako adwentysta w świętych nie wierzył, ale w sekcie Ludzi – Ryb zapomnieć musiał nawet o święceniu soboty), doszło do wpadki. Susan zwołała Gminę, emitując przez głośnik wzburzony szum morza.
– Czyje to? – pytała wymachując mikroradiostacją.
Nikt się nie zgłosił. Zarządzona publiczna spowiedź też nie wyłoniła winnego. Gene błogosławił trening woli, który sprawił, że nawet czujne zmysły Rusałki nie rozpoznały w nim zdrajcy. Miał nadzieję, że Frank, mając w ręku tyle dowodów, wezwie pomoc. Minęło jednak południe i nic się nie zdarzyło. Podczas popołudniowych medytacji, gdy Kapłanka znów zanurzyła się w wannie, a reszta wiernych popadła w odrętwienie, Hunter wycofał się z Kręgu i opuścił farmę wcześniej odkrytą dróżką przez zarośla. Od namiotu Franka dzieliły go dwa kilometry. Ale nie trzeba było biec aż tak daleko. Dwieście metrów za farmą natknął się na ciało pokryte grubą warstwą teksaskich mrówek. Frank nie żył od paru godzin. Gene stracił głowę. Chciał uciekać, a po paru minutach zorientował się, że biegnie w stronę farmy. Usiłował zawrócić. Na próżno. Obok niego wyrosła Farah, długonoga strażniczka z automatem.
– Gdzie się włóczysz podczas Wielkiego Skupienia – warknęła odsłaniając prześliczne, acz drapieżne ząbki. – Poszedłem się wysikać – skłamał nieudolnie. Kazała mu wracać do Kręgu. Chyba też była trochę zdenerwowana. Jak zdołał się zorientować, strażniczki tylko formalnie należały do Gminy. Nie uczestniczyły w skupieniach, stołowały się oddzielnie razem z Susy, unikając tym sposobem otumaniających narkotyków.
Do północy nie mógł nawet marzyć o wyrwaniu się z grupy. Ledwie udało mu się symulować spożycie posiłku, który musiał zawierać wzmocnioną porcję narkotyku. Około dwudziestej wszyscy zapadli w sen. Wszyscy, z wyjątkiem Susy i strażniczek. Udający śpiącego Gene spod przymkniętych powiek obserwował, jak strażniczki pośpiesznie ściągają lampiony, pakują cały sprzęt do samochodu, również osobiste rzeczy wyznawców. Starannie przeszukują dom. Tylko czujna Farah stała nieruchomo na ganku i śledziła śpiących. Myśl o ucieczce przypominała marzenie ściętej głowy.
Sygnałem pobudki był dźwięk fal i nagrane piski mew. Wszyscy zerwali się nadzwyczaj podnieceni. Popłynęły słowa modlitwy:
“Już czas,
czas Wielkiego Chrztu,
zanurzmy się w prawdzie,
niech nas otoczy kryształowym zwierciadłem,
wróćmy do natury,
bądźmy w wodzie,
bądźmy wodą".
A potem zaczął się wariacki sprint na złamanie karku. W biegu wszyscy zrzucali resztki odzieży. Później zbierały ją strażniczki. Lżejsi niż piórka, jak kosmonauci na Księżycu. wybijali się w najdziwaczniejszych trójskokach, biegnąc, dążąc, lecąc ku plaży.
“Jesteśmy doskonali, lekcy, sprawni, nieśmiertelni" – brzmiały słowa nauczonego hymnu.
Tuż nad wodą Cenę rzucił się w bok i wpadł w krzaki. W czasie gonitwy trzymał się środka grupy i żadna ze strażniczek nie dostrzegła jego ucieczki.
Kilkudziesięciu młodych ludzi zbiegło tymczasem na plażę. Morze było wzburzone, ciemne.
W transie skakali w toń. Okrzyki radości głuszył huk topieli. Na skale ukazała się Susy. Trzeba powiedzie, że dobrze wybrała tę zatoczkę. Niewidoczną tak od pełnego morza, jak i z lądu. W ręku trzymała silny reflektor. Oświetliła kipiel.
Niektórzy z wyznawców musieli nieco otrzeźwieć, próbowali bowiem pływać i wzywać pomocy. Dwóch wspinało się na skały, ale czekały już tam strażniczki uzbrojone w długie żerdzie. Paru krzyczącym rozpaczliwie pływakom przyczepiono do nóg żelazne klamry. A potem stało się coś, czego Hunter nie mógł pojąć. Susy skoczyła do wody, zamiast nóg miała teraz ogon pokryty rybią łuską. Skacząc po falach dążyła naprzeciw łamiącym się grzywaczom przyboju.
Nagle odwróciła się. Uniosła prawicę i krzyknęła coś gardłowo. Pięć strażniczek puściło naraz żerdzie, poczęło wołać i wymachiwać rękami. Był to krzyk przeraźliwy, rozpaczliwy, bolesny. Krzyk człowieka, którego oszukano i który nie może pojąć, dlaczego. Hunterowi wydało się, że śni. Biegając po plaży dziewczyny zaczęły się kurczyć, głosy ich rozbrzmiewały coraz piskliwiej. I naraz jęły odrywać się od piasku. Ich ręce pokryły się pierzem, ciała skarlały, a krzyk stał się zwyczajnym mewim zawodzeniem. Jeszcze chwila, a całe stadko rozpierzchło się krążąc nad falami, które pochłonęły wyznawców.
Cenę uciekł.
W przydrożnym moteliku nagrał swe zeznania na magnetofonie i wysłał taśmę na adres Federalnego Biura Śledczego. Oczekując na transkontynentalny autobus, poszedł chwilę odpocząć. Otrzymał bardzo dobry pokój na czwartym piętrze. Ponieważ zamówił budzenie, recepcjonistka zadzwoniła o wpół do siódmej. Nikt nie odpowiadał. Pokojowa stwierdziła, że klucz tkwi z drugiej strony, w zamku. Wyłamano drzwi.
Redaktor Hunter leżał w ubraniu i butach na dnie pełnej wanny. Śmierć nastąpiła na skutek utopienia. Żadnych obrażeń czy śladów przemocy nie stwierdzono. Tylko mieszkający vis – a – vis staruszek twierdził, że około osiemnastej widział wylatujące przez okno stadko ogromnych mew.
Droga do Evergaldes biegnie samym środkiem florydzkich błot, trzęsawisk i rozlewisk. Jest to okolica, parna, niezdrowa, nieprzyjemna. Zeznania Gene'a Huntera poznał Meff dzięki niedyskrecji jednego ze wścibskich dziennikarzy, który opublikował dłuższy artykuł po aferze ze zniknięciem relacji reportera z archiwum FBI. Oczywiście nie padło tam nazwisko Susy Waters (miała ona dość nazwisk w zapasie) ani sugestia, że sekta Ludzi – Ryb spod Corpus Christi może mieć coś wspólnego z istniejącą od prawie roku Gminą na Florydzie.
Fawson jechał szybko i dziękował w duchu konstruktorom z General Motors za klimatyzowane wnętrze. Wprowadzał właśnie maszynę w szeroki łuk, kiedy zatrzymało go dwóch policjantów. Droga była zamknięta. Na poboczu stało kilkanaście samochodów. Kręcili się fotoreporterzy.
– Co się stało? – zainteresował się Meff.
– Wreszcie dobrali im się do skóry – zauważył szczurkowaty reporter z “Washington Post".
– Komu?
– Ludziom – Rybom. Od dawna mieli na nich namiar. A dziś, zdaje się, przyłapali bractwo na próbie zbiorowego topienia się!
– Kiedy?
– Parę godzin temu, w środku nocy. Teraz trwa obława na te wściekłe erynie. Kapłankę i jej strażniczki.
Nad głowami zaterkotał helikopter.
– Świetna akcja – powiedział dziennikarz.
Akcja rzeczywiście była dobrze przeprowadzona. Kiedy tłum oszołomionych kandydatów na topielców wypadł na skraj rozlewiska (widocznie Susy wolała tym razem nie ryzykować otwartego morza), przywitał ich wynurzający się z wody rząd płetwonurków. Reflektory zalały teren farmy potokami światła. Z zarośli wynurzyły się patrole uzbrojonych funkcjonariuszy. Strażniczki pogłupiały. Jedna z nich zaczęła siec bezładnie z automatu, ale zgasił ją jeden celny strzał wyborowego strzelca, inne próbowały dać nura w dżunglę. Dwie ostatnie padły na kolana, śpiewając jakiś hymn śmierci. A sama Rusałka?