– I pozwolilibyście mi wrócić?
– Wydaj polecenie!
Dyktator na ugiętych nogach podszedł do interkomu. Taras opustoszał. Chwilę potem otwarły się pancerne drzwi. W minutę później zaterkotał motor!
– Adios, Cortezja… Trapezja! – poprawił się Fawson.
Nikt nie przeszkadzał im w odlocie. W wyobraźni Meff widział już gorączkowe narady hierarchów, niespieszne, co godzina zmieniane komunikaty, rozprzężenie w garnizonach i wreszcie totalny zryw w całym kraju, któremu, choć był szatanem, życzył odrobiny wytchnienia.
Kiedy opuścili wody terytorialne, dokonał się los despoty. Zęby wilkołaka odnalazły jego tętnicę szyjną, rozgryzły ją powoli, nie naruszając krtani, tak że okrzyki ginącego dyktatora długo jeszcze splatały się z warkotem silnika. W swoich ostatnich chwilach Bandollero najpierw wzywał Boga (nadaremnie), potem miotał przekleństwa, w końcu, osłabiony upływem krwi, począł mamrotać jakieś dziecinne wierszyki o Indianinie Montezumie i dzielnym wodzu Cortezie.
– Piję tę juchę z rozsądku – powiedział Wilkołak, a w jego głosie słychać było nie tajony wstręt.
Jeszcze trzy dni temu Fawson oszalałby z trwogi. Teraz myślał wyłącznie o silniku, sterze i wysokościometrach. Metaliczny chłód obejmował coraz głębiej jego zmysły. Wrażenie trudne do opisania. Coś jakby derma, skaj, cerata zastępowało z wolna tkanki, mięśnie, cały system nerwowy specjalisty od reklamy. A zapach krwi wypełniający kabinę wydawał się dziwnie słodki, upajający, smaczny.
Ciała Bandollera pozbyli się na pełnym morzu, Wilkołak wydrapał jeszcze na piersi trupa swój znak rodowy, aby, jak mówił, rekiny wiedziały, komu zawdzięczają ten prezent. Helikopter został porzucony w gaju palmowym na skraju jednej z malowniczych, niezwykle podobnych do siebie wysepek, w które obfituje Morze Karaibskie. Pieszo dotarli do miasteczka, skąd koło południa rejsowy samolot uniósł Fawsona w stronę Miami. Wilkołak ulotnił się po drodze, kierując się do wyznaczonego zakątka świata, w którym mógł spokojnie oczekiwać dalszych poleceń.
Poranne gazety nie przyniosły żadnych rewelacyjnych wieści z Cortezji.
– Długo nie utrzymają tajemnicy – uśmiechał się Fawson.
Około południa, oglądając dziennik, przeżył szok. Za pomocą łącz satelitarnych nadawana była bezpośrednia transmisja z Punta Libertad. Składanie krwawych ofiar z okazji otwarcia nowego żłobka. Ceremonię zaszczycił swoją obecnością sam Arcykapłan.
To niemożliwe – pomyślał Meff – puszczają stary film! W tle jednak widniała ułożona z kwiatów dzisiejsza data, a w tłumie notabli pętał się chudy ambasador, który dopiero poprzedniego dnia powrócił do ojczyzny. Sekwencja trwała dość długo i Meff zdołał zauważyć pewną kanciastość w ruchach dyktatora. Jego strój też był nie najlepiej dopasowany.
– Sobowtór, po prostu sobowtór!
Najwyraźniej cortezjanizm miał przeżyć swego twórcę, by panować długo i nieszczęśliwie. Bywa.
X.
Wiadomość o rychłym ojcostwie podziałała niczym cios w splot słoneczny na i tak zestresowanego Lesorta. Przysiadł na kanapce i przez moment niezdolny był nawet do głębszego oddechu, a co dopiero mówienia. Tymczasem Marion czuła się jak u siebie w domu. Otwartą walizkę cisnęła na kanapę, płaszcz na fotel, potem zniknęła w łazience – “żeby się nieco odświeżyć". Przez otwarte drzwi dolatywały zdania wypowiadane slangiem projektantów opakowań, krótkie, treściwe i zmierzające w jednym konkretnym, bardzo dla Andre nieinteresującym kierunku.
– A ty nie przyjdziesz się chlapnąć? – dobiegło naraz pytanie.
Andre instynktownie wykonał krok do tyłu…
– Aha, chciałam cię zapytać, co to za negatywy szwendają się dookoła ciebie?
– Stypendyści z Mauretanii – wybełkotał pierwszą lepszą odpowiedź. Wycofał się już prawie na korytarz.
– Dokąd i – drogę zagrodziła mu wiedźmowata właścicielka, która niespodziewanie wychynęła z mroku. – Ma pan chyba jakieś obowiązki.
Zaczerwienił się jak uczniak.
– Ale ja nie mogę… widzi pani…
Pokiwała głową, jakby doskonale znała jego defekt. – Wiem, że nie możesz, ale od czego jesteś aktorem. Graj! Lesort nabrał haust powietrza, jak aktor odtwarzający Hamleta przed kolejnym monologiem, i sprężystym krokiem duńskiego królewicza wkroczył do łazienki.
Premiera była niestety nieudana. Klapa artysty już w pierwszym akcie była tak dotkliwa, że autor zmuszony jest do litościwego spuszczenia kurtyny. Ani chuda suflerka spoza drzwi, ani życzliwość artystycznego tworzywa, tj. Marion, która po kilkunastu minutach żałosnej improwizacji zaproponowała przejście z łóżka na biurko (“Tam się poczujesz lepiej, Gapciu!"), nie pozwoliły wspiąć się kunsztowi aktorskiemu na stosowne wyżyny, ba, choćby pagórki. Całował Marion, a widział Christine. Sacre Dieu! Tylko w kawałach aktorzy impotenci zdolni są odgrywać role perfekcyjnych kochanków. Po godzinie usiłowań Lesort poddał się mówiąc eufemistycznie – “odwołał przedstawienie", tłumacząc fakt “niedyspozycją głównego wykonawcy".
Marion nie zrobiła mu specjalnej sceny. Powiedziała tylko:
– I po co tak się zapracowujesz, diabełku. No nic, już ja o ciebie zadbam…
– Nie wracasz do Ameryki? – zaniepokoił się aktor, którego przecież zaangażowano na dublera, nie kaskadera.
– Wzięłam dwa tygodnie urlopu. Zobaczysz, będzie w dechę!
17 lutego – motorowy jacht “Gazella" z międzynarodowym, elitarnym towarzystwem na pokładzie opuścił Nassau, kierując się w stronę Jamajki. Pogoda była znakomita, chociaż meteorologowie przepowiadali burze magnetyczne. Trzy dni potem dwóch czarnoskórych funkcjonariuszy, patrolujących wybrzeże Kuby, napotkało dryfującą “Catellę". Nie mogąc w żaden sposób skontaktować się z załogą, weszli na pokład, aby stwierdzić, że luksusowy jacht jest pusty. Kompletnie pusty. Próżno szukano śladów walki czy ewakuacyjnej paniki. Do opuszczenia pokładu (sprzęt ratunkowy nie został jednak naruszony) musiało dojść wieczorem. Nie zdążono zgasić telewizora. W barze pozostały nie dopite drinki. Karty odłożono w czasie gry, a sądząc z układu, musiano licytować co najmniej szlemika w piki. Radiostacja zachowała się nie uszkodzona, a w pożywieniu nie stwierdzono niczego trującego. Tylko załoga zniknęła, załoga i jedenastu pasażerów, w tym hollywoodzka gwiazdka, świetnie zapowiadający się scenarzysta, zachodnioniemiecki przemysłowiec, angielski arystokrata… Nietknięta pozostała również zawartość sejfów i podręcznych bagaży. Ba, w marynarce wiszącej za brydżystą znajdowało się kilkaset funtów. Na pokładzie jachtu dryfującego po idyllicznych, ciepłych wodach ocalała tylko jedna istota – stara papuga, która co chwila powtarzała gardłowo:
– To strrraszne! To strrraszne! Boooże!
24 lutego – inżynier Hobbeson z Bostonu, przebywający wraz z rodziną na malowniczej Dominice, wynajął samochód i udał się na przedwieczorny spacer. Jadąc skrajem opustoszałej plaży, natknął się nieoczekiwanie na gęsty kłąb mgły. Włączył długie światła… Pamięć odzyskał dokładnie w dwadzieścia cztery godziny później, w tymże samochodzie, dygocząc z zimna, przy własnym domu, na jednym z odleglejszych przedmieść Bostonu. Z licznika wynikało, że przejechał zaledwie kilkaset metrów. Żadna z badających sprawę komisji nie umiała wytłumaczyć, w jaki sposób Hobbeson pokonał parę tysięcy kilometrów, w tym część po wodzie? Nikt też nie potrafił dociec, co się stało z jego żoną i dwójką dzieci, które w trakcie spaceru na Dominice drzemały na tylnym siedzeniu wozu.
3 marca – w pobliżu Hamilton (Bermudy) wyłoniła się nieoczekiwanie amerykańska bojowa łódź podwodna, od dwóch miesięcy uważana za zaginioną. Jej rakiety z głowicami atomowymi znajdowały się na swoich miejscach, aparatura działała normalnie. Tylko załoga wyparowała. Pozostał jedynie zamknięty w toalecie w stanie krańcowego wyczerpania 23 – letni Bob Henderson. Siwy jak kot angorski, stracił pamięć, a jego umysł zredukował się do poziomu rocznego dziecka. Nieodwracalnie. Lekarzom udało się stwierdzić jedynie paniczny lęk przed jaskrawym światłem i wysokimi tonami z generatora. Staranna lustracja okrętu wykazała wszędzie wzorowy porządek. Nie brakowało ani jednego skafandra umożliwiającego podmorskie spacery. Komisja zadowoliła się konstatacją, że z bliżej nie znanego powodu załoga dokonała wynurzenia, opuściła jednostkę, którą następnie Henderson zamknął od wewnątrz i ponownie zanurzył. Dlaczego jednak to uczynił, co spowodowało jego głęboki szok i czym żywił się zamknięty w toalecie marynarz, nie wyjaśniono. Nie ustalono również, kto, bo przecież nie zidiociały Bob, wyprowadził okręt ponownie na powierzchnię. W prasie popołudniowej pojawiły się nawet opowiastki o człowieku – upiorze, mordującym załogę i żywiącym się dwa miesiące mięsem swoich towarzyszy…