Изменить стиль страницы

– Naprawdę wierzysz, że będę się wyrywał? – warknął Crux.

– Liczę na to.

Oexen i Saffon pchnęli go na krzywy stołek, brutalnie wykręcając ręce. Delikatny srebrny płomień przesunął się po skórze lewego ramienia, piękny jak różdżka dobrej wróżki, a Cornet zadygotał, bo ból był znacznie silniejszy, niż przypuszczał. Metalowa rurka przesuwała się wśród ogłuszającego huku płomieni i jęku rozdzieranych tkanek, które dudniły w głowie Corneta w rytm gwałtownego pulsowania krwi. Zacisnął z całej siły zęby, a jedyna myśl, którą był w stanie sformułować i powtarzać w duchu, brzmiała jak absurdalna modlitwa: Boże, który odrzuciłeś takich jak ja, proszę, nie pozwól mi krzyczeć! Roziskrzone konstelacje migotały przed oczami i niemal nie zauważył, kiedy nieskończoność dobiegła końca. Usłyszał stłumiony, dochodzący jakby zza warstwy waty głos Sykstusa:

– Spójrz no, Justus. Podoba ci się?

– Nie za bardzo. Jakoś krzywo i mało wyraźnie.

– Tak myślisz? Zaraz poprawię.

Ogień znowu zapłonął w ramieniu Corneta, kiedy srebrna baletnica ponownie zerwała się do tańca.

***

Ocknął się zdrętwiały i obolały. Zimno bijące od kamiennej posadzki wpełzło mu do żył, chociaż w głowie szalała gorączka. Oblizał popękane wargi, lecz nie poczuł ulgi. Ostrożnie dźwignął się na łokciu, spróbował wstać. Ból smagnął go przez plecy, zakrzyczał w ramionach. Z trudem podniósł się na nogi, dygocząc z zimna. Rozejrzał się po celi. Łukowaty sufit pochylał grzbiet nad ścianami z grubych cegieł. Nie było okien. Słabe żółtawe światło wypełniające pomieszczenie nie miało żadnego źródła, jakby to lśniło powietrze. Oprócz dużego stołu, kilku zydli i skrzyni nie zauważył żadnych mebli.

Mogę tu spędzić resztę życia, pomyślał. Lata, a nawet wieki, pogrążając się w chorobie i szaleństwie. Sykstus jest zbyt opętany okrucieństwem, żeby pozwolić mi umrzeć. Będzie przedłużał moją agonię w nieskończoność. Zadygotał. Rozpacz rozwarła ramiona, gotowa przytulić go do serca bez dna.

Nawet gdyby starszy klanu przedwcześnie zginął, nadzieja na poprawę losu była znikoma. Po nim obejmie władzę siostrzeniec, Vax Mius, któremu zabił brata. Zresztą obaj, Ivo i Vax, nienawidzili Corneta już wcześniej, bo miał dość siły, żeby przeciwstawić się Amanusowi i opuścić klan, na co bracia nie potrafili się zdobyć. Pozostawała im, zaproponowana z łaski i braku lepszego kandydata, pozycja następcy starszego klanu. Oczywiście, sytuacja uległaby radykalnej zmianie, gdyby Sykstus doczekał się dziecka. Ale dla Corneta wszystko to nie miało znaczenia. Dawno temu Amanus wykazał się wielką przenikliwością, wysyłając Calderona, żeby zniszczył źródło zarazy, przeklęty klan Seimle. Crux był wtedy zbyt młody i słaby, żeby odmówić, a przy tym rozumiał zagrożenie związane z rozprzestrzenianiem się choroby. Inne klany też je pojmowały, ale i tak pozostał w ich oczach mordercą bezbronnych. W ten sposób Sykstus podciął mu skrzydła, przysporzył wrogów i uniemożliwił sięgnięcie po należną po ojcu władzę. Crux nie tęsknił do stanowiska przywódcy rodu. Sykstus widział w nim jednak ciągłe zagrożenie, prowokował scysje, a nawet próbował zamachów, więc Cornet odszedł z klanu. Nie wtrącał się do spraw Ludu Luster ani oni do niego, aż do tamtej nieszczęsnej imprezy. Przez wszystkie minione lata był pewien, że dobrze wykonał zadanie, nie pozwalając przeżyć nikomu z klanu Seimle. Od czasu gdy pierwsze paciorki krwi posypały się na poduszkę w jego domu, przypominał sobie scena po scenie atak na warownię, ale bezskutecznie. Aż pewnego dnia z zakamarków pamięci wypłynął zapomniany obraz. Blady, mglisty poranek. Mewy krzyczą, jakby podnosiły lament. Bruk dziedzińca śliski od krwi. Trupy wpatrują się w niebo, obojętne, jakby w jednej chwili pojęły i zlekceważyły wszystkie tajemnice świata. Cornet szturcha butem nieruchome ciała, czubkiem miecza odgarnia włosy i kawałki rozdartych ubrań. Chłopiec leży w błocie obok przewróconej beczki. Wydaje się najbardziej martwy ze wszystkich, bo na jego twarzy maluje się wyraz doskonałej apatii. Crux właśnie go mija, kiedy oczy utkwione martwo w odległy punkt zwracają się ku niemu. Nie widać w nich cierpienia ani lęku, tylko obojętność. Crux unosi miecz, żeby go przebić. Bez wysiłku, tylko trochę, bo drobne ciało nie będzie przecież stawiać oporu, ale ręce zamierają w połowie ruchu. Ogarnia go zmęczenie i niechęć. Dzieciak i tak przecież kona. Poza tym znajdzie go któryś z jego ludzi.

– Hej! – krzyczy. – Sprawdźcie koło tej beczki!

I odchodzi, z cholewami wysokich butów pochlapanymi krwawym błotem, zostawiając za sobą mściciela, któremu darował życie, aby odpłacił mu za to fiolką pełną śmierci.

To jedyne rozwiązanie, pomyślał Cornet. Końcami palców dotknął misternego wzoru wyrysowanego na skórze pod obojczykiem nabrzmiałymi krwawymi krechami. Zabolało, aż syknął. Spróbował podejść do drzwi. Masywne, z grubych desek, nie były nawet zamknięte na klucz. Szyderca Sykstus specjalnie nie założył na nich nawet magicznej blokady, jednak w miarę jak się zbliżał, Crux czuł coraz wyraźniejszy opór. Na krok przed progiem jego ciało ostatecznie odmówiło współpracy i zamarło. Cornet zaklął. Zawrócił do stołu. Przyszło mu do głowy, że mógłby rozdrapać rany tak, żeby litery zniknęły, chociaż na samą myśl zrobiło mu się mdło. Na blacie leżała płaska łopatka o ostrych krawędziach, więc sięgnął po nią. Palce, które zacisnął na rękojeści, natychmiast zesztywniały, a narzędzie z brzękiem upadło na posadzkę.

Teraz naprawdę ogarnęła go rozpacz. Usiadł na zydlu, podpierając dłońmi czoło, a wieczność wilczym krokiem przemykała pod ścianami. Otrzeźwił go chłód. Było tak zimno, że cały dygotał. Szczękając zębami, zaczął się rozglądać za jakimś ubraniem. W kącie, jak brudna szmata, leżała jego sztywna od krwi koszula, ale postanowił założyć ją tylko w ostateczności. Otworzył wieko skrzyni. Pośród butwiejących łachów znalazł miękką czarną kurtkę, wystrzępioną i wymiętą, ale prawie nie podartą. Otulił się nią, bo była sporo za obszerna. Ściągnął sznurek z włosów, które rozsypały się po plecach. I wtedy w nagłym przebłysku przypomniał sobie pochylającą się nad nim dziewczynę. Żeby wejść do siedziby klanu, obwarowanego magicznie na kształt twierdzy, w dodatku pozostając niezauważona, musiała mieć potężny naturalny talent. Czasami, bardzo rzadko, pojawiał się taki. Cornet znał Sykstusa na tyle, żeby wiedzieć, że go zlekceważy. Amanus nigdy nie potrafił docenić śmiertelników. Jeśli udało jej się wejść raz, może będzie umiała i drugi. Powoli w głowie Cruksa zaczął się rodzić plan, oparty na jednym, niepewnym założeniu, że dziewczyna o włosach barwy leśnego miodu ponownie zechce mu pomóc.

Skupił całą swoją moc, starając się wywołać jej wizerunek. Z wysiłku na czoło wystąpiły mu krople potu. Bał się, że za chwilę dostanie następnego krwotoku i wszystko diabli wezmą. Po chwili wiedział już, że ma na imię Koral, więc delikatna nić kontaktu jednak zaczęła się nawiązywać. Zawołał ją. Cicho, a potem trochę głośniej. Światło w pomieszczeniu przygasło, a następnie rozbłysło silniejszym perłowym blaskiem. Koral, Koral, Koral – wołał, aż imię zaczęło dźwięczeć i wibrować, zaś powietrze zgęstniało, tworząc owalną ramę zawieszoną nad stołem. Wreszcie ją zobaczył. Stała w swojej sypialni, wgapiając się w niego ze zdumieniem.

– Koral – szepnął ochryple, bo z wysiłku zaschło mu w gardle, a pod czaszką eksplodowały fontanny iskier – poznajesz mnie?

– Jeszcze nie zdążyłam się położyć – wymamrotała oszołomiona. – Nie zdążyłam się położyć, więc nie mogę spać…

– Nie śpisz – przerwał, czując, że nie znajdzie siły, żeby długo utrzymywać przejście. – Proszę, podejdź do mnie. Potrzebuję pomocy.

– Nie mogę… To jakieś szaleństwo!

– Pomóż mi, Koral. Jesteś moją jedyną szansą.

Postąpiła krok do przodu, ale zawahała się i zatrzymała. Wyciągnął do niej ręce.

– Nie ufaj Sykstusowi i pozostałym. Oszukali cię, cokolwiek ci pokazali. Tak samo dobrze możesz uwierzyć im jak i mnie. Podejdź tu. Proszę. Chcesz mnie zmusić, żebym cię błagał?