Изменить стиль страницы

Woda była cudownie chłodna, przejrzysta jak kryształ. Talbot parskał, nacierał się piaskiem, zanurzał i nurkował, czując, jak kąpiel przywraca mu siły. W słońcu na rajskim, spokojnym wybrzeżu duszne koszmary dżungli blakły i rozwiewały się niczym mgła.

Josh znów myślał trzeźwo.

To tylko gorączka, powtarzał sobie. Cholerna bagienna gorączka. Japońców na pewno załatwili krajowcy. Przecież nienawidzą ich jak zarazy za wszystkie okrucieństwa, jakich od nich doznali. A te demony to jedynie przywidzenie. Wytwór wycieńczonego malarią umysłu. Może małpy albo zwykła gra cieni w zielonej, parnej martwocie lasu.

Kąpał się długo, a gdy wreszcie wyszedł z wody, usiadł na kamieniu, żeby obeschnąć. Otworzył nożem kokos i zaczął wydłubywać koprę. Pokrzepiony wyrzucił pustą skorupę i dotknął rozłożonego do suszenia munduru. Był leciutko wilgotny, więc Josh uznał, że może się ubrać.

Naciągnął spodnie i koszulę, otrzepał stopy z piasku i założył buty.

Dość tego, postanowił. Nie mogę dłużej tkwić na tej cholernej wyspie. Muszę odszukać tubylców i skłonić ich, żeby przerzucili mnie do swoich albo chociaż zawiadomili kogoś, że tu utknąłem. Jeśli dłużej będę siedział w dżungli jak zwierzę, oszaleję albo przekręcę się na malarię.

Podniósł się i wtedy spostrzegł Japończyka.

Żółtek gramolił się na skałę niedaleko wylotu jaskini, która służyła Talbotowi za kryjówkę. Nie miał broni, chyba że nóż, ale z tej odległości Josh nie był w stanie ocenić.

Poczuł nagłą suchość w gardle, serce zerwało się do gwałtownego galopu.

Chryste Panie, pomyślał. Jeśli znajdzie ukryty między skałami arsenał, będzie po mnie.

Skulony, żeby jak najmniej rzucać się w oczy, ruszył biegiem, starając się przeciąć Japońcowi drogę. Przeskakiwał po kamieniach u stóp skalnego złomu z nadzieją, że w głębokim cieniu nie będzie widoczny, zanim nie zbliży się znacznie do przeciwnika.

Jednak został dostrzeżony wcześniej. Twarz Japończyka wykrzywiła się ze strachu. Krzyknął coś piskliwie i ruszył szparko pod górę.

Talbot zaklął i też zaczął się wspinać. Ostre krawędzie skał kaleczyły mu dłonie, a żółtek skakał zwinnie jak kozica.

Dokąd tak pędzi, kretyn? – zdumiał się Josh. Wspinanie się na skałę nie miało sensu. Tamten dawno już minął wylot jaskini z ukrytą bronią, ale brnął dalej w górę.

Pewnie ma gdzieś własną kryjówkę, pomyślał Talbot i oblał się zimnym potem. Chciał zaryzykować, zboczyć do groty i zabrać stamtąd karabin, ale wtedy Japończyk mógłby zdążyć dotrzeć do swego arsenału i powitać go paroma kulkami.

Jezu, co za idiota ze mnie, jęknął w duchu. Dlaczego nie zabrałem karabinu albo chociaż kilku granatów? Kretyn. Jak ten Japoniec mnie zabije, będę sam sobie winny. Wszystko przez tę pieprzoną malarię. Mąci mi w głowie.

Postanowił, że dopadnie przeciwnika, zanim ten dotrze do swojej kryjówki. Żółtek wyglądał na wycieńczonego. Na jego koszuli czerwieniły się ślady krwi. Wspinał się dzielnie, ale wyraźnie słabł. Talbot zacisnął zęby i przyspieszył. Sapał z wysiłku, ale był już naprawdę blisko wroga. Tuż nad jego głową majaczył szczyt skały. Gdzie ten sukinsyn ma broń? – myślał gorączkowo. Na wierzchołku? Po drugiej stronie, od morza?

Przed nosem widział teraz buty i chude łydki przeciwnika wystające z postrzępionych spodni. Wyciągnął rękę, żeby złapać za kostkę. Japończyk pisnął histerycznie.

– Obakemono! – wrzasnął. – Ko – we! Ko – we!

Na jego twarzy malowało się niekłamane przerażenie.

Co za pieprzony tchórz, pomyślał Talbot z gniewem. Japoniec zerwał się do ostatecznego wysiłku i stanął na szczycie skały. Balansował przez chwilę, żeby złapać równowagę, a potem rzucił się do ucieczki. Nawet nie próbował podjąć walki czy strącić Talbota ze skały, wykorzystując chwilową przewagę.

Josh poczuł, że ogarnia go wściekłość. Chciał dorwać tego tchórzliwego żółtka, skończyć z nim i wreszcie mieć spokój. Wdrapał się na szczyt i puścił w pogoń za uciekinierem. Ostre krawędzie skały były śliskie i zdradliwe. Kamienie osuwały się spod nóg, buty co chwila wpadały w głębokie rozpadliny, co groziło złamaniem kostki lub gorzej, runięciem w dół urwiska. Daleko u stóp kamiennego urwiska niebieskie, gładkie jak obrus morze obmywało kamienne złomy.

W pewnym momencie Japończyk potknął się i upadł. Rozczapierzone palce uchwyciły się skały, nogi znalazły w ostatniej chwili oparcie. Ale ta chwila zwłoki wystarczyła, żeby Talbot go dopadł. Szarpnął za mundur na karku i poderwał w górę.

Twarz Azjaty, blada, zlana potem, wykrzywiła się w grymasie wściekłości.

– Obake! – syknął i zamachnął się, próbując uderzyć Josha w szczękę.

Talbot zablokował niepewny cios, a wtedy przeciwnik kopnął go w nogę. But ześlizgnął się, ale Talbot zdołał znaleźć oparcie.

– Ty parszywe ścierwo – warknął.

Zamierzył się, żeby przetrącić Japońcowi kark, lecz tamten się uchylił. Uniknął ciosu, ale stracił równowagę. Zamachał rozpaczliwie rękami i wczepił się niespodziewanie w Talbota. Josh poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Szarpnął wściekle, żeby oderwać zaciśnięte kurczowo dłonie przeciwnika, ale już było za późno. Runęli sczepieni prosto na obmywane łagodnymi falami kamienie daleko, daleko w dole.

***

Josh otworzył oczy. Słońce stało jeszcze wysoko na niebie błękitnym jak świeżo wyprana dziewczęca sukienka. Promienie świeciły tak mocno, że musiał przymrużyć powieki. Nie czuł najmniejszego bólu.

Niemożliwe, pomyślał. Przecież muszę być martwy. Nikt nie przeżyłby podobnego upadku.

Usiadł i rozejrzał się. Na kamieniu opodal leżał Japończyk. Wydawał się całkowicie spokojny, jakby pogrążony we śnie. Nie miał na ciele śladów najmniejszych obrażeń.

– Coś tu nie gra – mruknął zaniepokojony Talbot. – Coś tu cholernie nie gra, kolego.

Japończyk westchnął cicho i zamrugał. Po chwili otworzył oczy. Usiadł nagle sztywno, wyprężony jak struna. Wydawało się, że nie dostrzega Talbota. Wpatrywał się z napięciem w morze. Zacisnął palce i stęknął cichutko.

– Co jest? – szepnął Josh.

Nad falami unosiła się dziwna kłębiasta chmura. Przybliżała się szybko i nagle Talbot zobaczył, że tworzy ją korowód widmowych postaci. Tak groteskowych i obrzydliwych, że aż zabawnych. Była tam starucha z nienaturalnie długą szyją i wytrzeszczonymi oczami. Stwór o ogromnej głowie, z której wyrastała kolejna, o wielkich rozwartych do wrzasku ustach. Jednooki potwór, któremu ze środka czerepu wystawał piejący kogut. Zwierz podobny do małpy z pękiem czaszek zamiast głowy, dzierżący w dłoni pałkę. Ropucha z trojgiem ślepi. Cudaczny potwór podobny do meduzy czy parasola, wyciągający mackowate ramiona. I mnóstwo podobnych dziwadeł.

Japończyk zadrżał. Z jego ust wydobył się cichy jęk.

Stwory płynęły ku niemu nad falami, wrzeszcząc i skrzecząc. Talbotem nie interesowały się wcale.

Japończyk dygotał, pobladłe wargi poruszały się bezgłośnie, jakby w modlitwie. Wtem nad horyzontem rozbłysło światło, jakby zapłonęło nagle drugie słońce. Jasność przybliżała się, rozświetlając całe niebo białym blaskiem. Ogarnęła w mgnieniu oka chmurę demonów i pochłonęła ją całkowicie. W środku świetlistej kuli majaczyła jakaś postać spowita w długą, lśniącą szatę. Miała wiele par ramion zastygłych w skomplikowanych gestach. Jej spokojne, tchnące dobrocią oblicze jaśniało blaskiem.

Talbot spojrzał na siedzącego na skale Japońca. Na bladej, wycieńczonej twarzy malował się wyraz nieziemskiego szczęścia. W kącikach oczu szkliły się łzy. Wyciągał ręce do zjawy, a jego usta powtarzały jeden wyraz jak mantrę.

– Kannon! Kannon!

Bogini zatrzymała się na skraju wody, otwarła ramiona. Japończyk powstał, jak w transie wpatrzony w cudowne zjawisko ruszył na spotkanie zjawy.

Josh oblizał spierzchnięte wargi.

Idzie nad piaskiem, pomyślał oszołomiony. Jego stopy nie dotykają ziemi.