Изменить стиль страницы

Talbot ukryty między wielkimi, wilgotnymi liśćmi bezszelestnie przesuwał się równolegle z oddziałem.

Czekał. Nie na jakąś sprzyjającą okazję. Takie zdarzały się właściwie co chwila. Chciał, żeby napięcie wśród Japończyków stało się nie do zniesienia. Miał zamiar pokonać żółtków ich własnym strachem.

Do tej pory udało mu się zgarnąć trzech. Dwóch wartowników – jednego nocą, a kolejnego tuż przed samym świtem. Nie zdążyli nawet zauważyć, że umierają. Tak jakby Talbot stał się niewidzialny. Czasem myślał, że naprawdę tak jest. Wrogowie nie mogą go dostrzec, bo znajduje się pod opieką dżungli. Ona pozwala mu wtapiać się w tło, znajdować schronienie w każdej gęstwinie, każdym wykrocie.

Trzeciego załatwił naprawdę koncertowo. Ściągnął go po prostu ze ścieżki, jak w starych filmach o Indianach. Pod nosem wszystkich pozostałych. Japoniec nie zdążył nawet zaskomleć. Szedł sobie ostatni, kręcąc się ze strachu, jakby miał osę w dupie, a potem już leżał z rozpłatanym gardłem. A wokół była tylko ściana wrogiej, ociekającej kroplami deszczu zieleni.

Dżungla znów napiła się krwi.

Talbot otarł pot z czoła. Cholernie parno dzisiaj, pomyślał.

Nie czuł się najlepiej. Co chwila oblewały go fale gorąca. Niekiedy miał wrażenie, że czas płynie dziwnie wolno. Żółtki poruszali się wręcz majestatycznie, każdy ruch wydłużał się nienaturalnie. Jak na zwolnionym filmie.

W głowie Talbota huczał wtedy rój, w skroniach krew waliła jak młot.

A parny, przesycony wilgocią las szeptał ponaglająco. – Oromatua! Oromatua! Zabij!

***

Zrywam się i biegnę. Jest tak nieznośnie gorąco, że nie mogę oddychać. Rzucam granaty. Wybuchy podrywają w górę fontanny błota. Wyglądają jak rozkwitające nagle bure kwiaty. Rozpryskują się tak powoli. Ciała wrogów okręcają się od uderzeń odłamków, wolno jak płatki wiśni opadają na ścieżkę. Biegnę, strzelając. Oni strzelają także. Widzę każdą przelatującą kulę. Są przeraźliwie powolne. Mogę je bez trudu ominąć. Albo odbić ręką w razie potrzeby. Nie są w stanie bardziej mi zaszkodzić niż rzucone dłonią dziecka pestki śliwek.

Wrogowie krzyczą. W ich głosach słyszę przerażenie. Wpadam między nich jak jastrząb w stado kur. Jednym ciosem strącam głowę z karku najbliższego żółtka. Drugiego chlastam nożem po szyi.

Krzyki zmieniają się w jeden wysoki, histeryczny wrzask. Słyszę go gdzieś w głębi umysłu, bo w uszach mam tylko szum. Już nie strzelają. Uciekają w popłochu. Wolno. Bardzo wolno.

– Obakemono! – wołają. – Obakemono!

Świst w powietrzu. Srebrzysty błysk opada w dół, ale nie tak szybko, żebym nie zdążył go schwycić. Łapię szablę w locie i jednym ruchem przełamuję na pół. Widzę wytrzeszczone, pełne przerażenia oczy Japońca. Nie może uwierzyć w to, co się stało. Gapi się na kikut szabli, jakby to była odcięta ludzka ręka.

Uśmiecham się szeroko.

Japończyk próbuje się cofnąć, ale nie jest dość szybki.

– Proszę, proszę, sam pan oficer. To wielki zaszczyt zabić szanownego pana – mówię i wyprowadzam piękny, czysty cios.

Żółtek łapie się z charkotem za gardło. Krew płynie gorącą, buzującą strugą. Japoniec przewraca się, miota przez chwilę w drgawkach i nieruchomieje.

Kolejny karb na moim patyku.

Rozglądam się, żeby ocenić sytuację. Wrogowie uciekają. Jakoś brakuje chętnych, żeby stawić mi czoła. Jednemu człowiekowi z nożem. Wstyd. Co by cesarz powiedział?

Uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Wypełniam misję, a to zawsze jest źródłem radości.

Być może nie zdołam zabić wszystkich. Część pewnie ucieknie. Ale i tak jestem zadowolony. Dopadam ich bez trudu. Jednego po drugim, metodycznie. Próbują uchylić się przed moim nożem, ale on uderza jak błyskawica. Próbują wyrwać się z uścisku, lecz równie dobrze mysz mogłaby usiłować wyplątać się ze splotów pytona. Odrzucam martwe ciało wroga i równocześnie chwytam za ramię kolejnego, przebiegającego obok. Słyszę paskudny dźwięk, jakby trzask łamiącego się kija, i ręka Japończyka odrywa się od tułowia.

Wrzask dosłownie kaleczy uszy. Upuszczam wyszarpane ramię. Cały jestem ubabrany krwią. Ostro, cudownie pachnącą krwią nieprzyjaciół.

Dżungla oddycha gorącem. Boże, jak parno. Dyszę ciężko, niczym zwierzę. Przed oczami widzę złote rozbłyski, w uszach mi szumi.

Liście szepczą do mnie czule:

– Oromatua! Zabijaj!

Słucham ich głosu. Przecież przybyłem tu niszczyć wrogów.

Uciekają w popłochu. Przewracają się o martwe ciała towarzyszy. W oczach mają tylko bezmyślny, zwierzęcy strach.

– Oromatua – mówi dżungla. – Zabij.

Więc zabijam.

***

Talbot obudził się ze snu obolały i rozbity. Przeciągnął się ze stęknięciem. Całą noc dręczyły go koszmary. Okrutne majaki, w których zabijał Japończyków. Wytłukł gołymi rękami cały oddział.

Potrząsnął głową.

– Wariujesz, stary – mruknął.

W ustach czuł niemiły, gorzki posmak. Splunął pod nogi.

Napiłbym się mleka, pomyślał.

Niedościgłe marzenie. Na wyspie żyły tylko zdziczałe świnie, jaszczurki i robactwo. Wtedy przypomniał sobie o kokosach. Świeży miąższ przyjemnie orzeźwiał. I z pewnością zawierał mnóstwo pożytecznych składników.

Czas urozmaicić dietę, powiedział sobie. Wróci na plażę, do kokosowego zagajnika. A jeśli będzie spokojnie, wykąpie się w morzu.

Perspektywa kąpieli, zmycia z siebie potu i błota, wyprania munduru, a raczej tych strzępów, które z niego zostały, była niezwykle kusząca.

Talbot wstał, przeciągnął się jeszcze raz i ruszył przed siebie.

Przedzierał się przez zarośla, gdy powiew wiatru przyniósł nieprzyjemny zapach. Paskudny, ciężki odór rozkładającej się w upale krwi. I woń nieświeżego mięsa. Ostrożnie rozgarnął liście.

Serce zabiło mu gwałtownie, ścisnęło się dziwnym lękiem.

Postąpił kilka kroków i znalazł się na ścieżce.

Wciągnął ze świstem powietrze i zamarł w bezruchu.

Ciała martwych Japończyków wyglądały groteskowo, jak porzucone kukły z tunelu strachów. Talbot patrzył na wykrzywione lękiem, stężałe twarze, na wyszczerzone w śmiertelnym grymasie zęby. Niektóre trupy były pozbawione głów, które leżały nieopodal na ścieżce ułożone w zgrabny stosik jak piłki. Wyrwane ramiona i nogi poniewierały się obok, podobne do uschłych gałęzi. Rozchlastane gardła uśmiechały się szeroko, jakoś obrzydliwie lubieżnie.

Obok ciał przykucnęły wychudłe stwory o długich, skłębionych włosach. Wąchały krew, ale zaraz odsuwały się z jawnym obrzydzeniem. Jeden odwrócił się i spojrzał na Talbota płonącymi zielonkawymi ślepiami. Obnażył kły i prychnął ostrzegawczo.

Josh poczuł, że zbiera mu się na mdłości.

To niemożliwe, pomyślał. To majaki wywołane gorączką.

Ale głęboko w sercu obudził się nagle lęk. Bo cała ta jatka wyglądała zupełnie jak w koszmarze, który śnił zeszłej nocy. Zupełnie tak samo.

Zadrżał.

Zielonooki stwór oblizał wargi długim sinym językiem. Wydał chrapliwy skrzek, a jego towarzysze odpowiedzieli krótkimi szczęknięciami.

Odchodzą, pomyślał Josh. Pożerają tylko ciała tubylców, żeby dusze nie mogły powrócić i pozostały na zawsze w swoich klanowych wioskach na Zachodniej Wyspie. Obcy nie mają tam wstępu. Muszą się błąkać między zaświatami a ziemią. Na zawsze.

Nie miał pojęcia, skąd o tym wie.

Nie miał też pojęcia, kim jest i co się z nim dzieje.

– Mój Boże – szepnął. – Chyba oszalałem.

Zapragnął wydostać się natychmiast z dżungli. Przestać oddychać parnym, przesyconym wilgocią powietrzem. Zanurzyć się w wodzie, umyć twarz, leżeć na słońcu i zapomnieć o tym koszmarze. O potwornym śnie, z którego nie może się obudzić.

Ruszył przed siebie biegiem, słysząc za plecami ostre poszczekiwania atua – demonów, które pożerają trupy.

***