Изменить стиль страницы

Kat, zdjąwszy resztę odzienia, zdmuchnął lampę i wsunął się do łóżka.

***

Dzień wstał pochmurny. Niebo było szare jak dno cynowej miski. Na dziedzińcu od wczorajszego wieczora stał już szafot i trybuny dla co znaczniejszych widzów. Tłum żądny widowiska kłębił się na podwórcu od wczesnego ranka. Najlepsze miejsca były dawno zajęte. Kilku wyrostków próbowało wspiąć się na mury, ale gwardziści Gwalberta natychmiast ich przepędzili.

Panowała atmosfera wyczekiwania. Zgromadzeni przestępowali z nogi na nogę, szemrali. Ci, którzy przybyli jeszcze o świcie, pozasiadali na ziemi. Najmniej znaczni mieszkańcy Szarej Wody, zepchnięci do ostatnich rzędów, wyciągali szyje, żeby zobaczyć choć skrawek szafotu i trybun.

Kiedy wreszcie na dziedzińcu pojawił się pan Gwalbert z orszakiem, w tłumie podniosły się okrzyki podniecenia i radości. Widowisko się rozpoczynało. Gapie naparli na szpaler gwardzistów ochraniających szafot i trybuny. Każdy chciał zobaczyć pana Gwalberta, podtrzymującego bladą, słaniającą się na nogach małżonkę, i trójkę dostojnych katów odzianych w szaty bractwa.

Kolejny szmer i okrzyki podniosły się, gdy Arseniusz, Lucylla i Rufus zajęli miejsca na trybunach po lewicy pana Szarej Wody. Podniecenie tłumu rosło z każdą chwilą. Wszyscy oczekiwali przybycia słynnego mistrza.

Na razie pojawili się pomocnicy niosący srebrną wannę na krew, stojak i rynnę, po której powinna stoczyć się głowa, oraz dwa drewniane kozły i długą deskę zakrytą ciemną materią.

Lucylla dotknęła ramienia Arseniusza.

– Co to jest? – szepnęła zdziwiona.

Arseniusz poczuł nagłe ukłucie niepokoju.

– Nie wiem – odpowiedział. – Sądzę, że to jest związane z osobliwą metodą mistrza Ambrosiusa.

Pomocnicy oparli deskę na kozłach, a potem odsunęli się z szacunkiem, żeby przepuścić kogoś na szafot. Gapie przez chwilę nie mogli zrozumieć, co tam robi ten drobny mężczyzna w zwyczajnym ubraniu, ale gdy Ambrosius wysunął z pochwy miecz i uniósł go wysoko w górę, w tłumie zawrzało.

Okrzyki: „To on! To on!" i „Niemożliwe!" mieszały się ze sobą. Ambrosius opuścił miecz i spokojnie zajął miejsce przy pniu. Wtem drzwi do lochów rozwarły się z łoskotem i wszelkie okrzyki umilkły natychmiast. Gawiedź struchlała. Ucichły nawet szepty. Gwardziści Gwalberta prowadzili na szafot kawalera Sydoniusza.

Skazaniec szedł sztywno, niezgrabnie, nawet jak na człowieka skutego łańcuchami. Ale nie miał w sobie śladu nieporadności ślepca czy kaleki. Stawiał kroki mechanicznie, równo, ale jakoś zupełnie bez udziału świadomości. Na jego twarzy malował się wyraz całkowitej obojętności. Nie apatii czy rezygnacji, ale wręcz bezmyślności.

Sydoniusz wkroczył na stopnie szafotu i ukląkł przed pniem tak samo posłusznie i beznamiętnie. Ambrosius spojrzał mu w oczy i dostrzegł, że są rozszerzone, nieruchome i mętne. Pomocnicy ułożyli odpowiednio głowę, aby mogła sprawnie zsunąć się do naczynia. Przypięli ciało pasami, żeby się nie obsunęło, a krew trysnęła prosto do wanny. Potem odsunęli się za plecy mistrza.

Ambrosius uniósł miecz. Zranione ramię odezwało się ostrym bólem, ale kat był pewien, że potrafi uderzyć mocno i celnie.

– Niech powróci spokój. Niech zapanuje prawda – wygłosił zwyczajową formułę.

Szybkim ruchem spuścił miecz na kark skazańca. Głowa Sydoniusza stoczyła się prosto do wanny. Pomocnik pochwycił ją natychmiast, umieścił w stojaku. Tułów tkwił przypięty pasami do pnia. Ale z odsłoniętej szyi nie popłynęła krew. Wysączyła się tylko odrobina ciemnej, gęstej cieczy.

Świadkowie egzekucji zamarli w zdumieniu. Odezwały się nieliczne okrzyki przestrachu i grozy. Pan Gwalbert zerwał się z miejsca, ale szok odebrał mu mowę. Lucylla ścisnęła Arseniusza za rękę.

– Co się dzieje? – szepnęła trwożnie.

– Nie wiem! – wymamrotał Arseniusz.

Spośród wszystkich zgromadzonych na dziedzińcu ludzi tylko Ambrosius zachował spokój. Uniósł dłoń uspokajającym gestem.

– Narzędzie zbrodni zostało unicestwione – powiedział donośnie. – Ale prawdziwy morderca wciąż pozostaje na wolności.

W tłumie zawrzało.

– Co to ma znaczyć?! – wychrypiał Gwalbert.

Ambrosius szybkim ruchem zerwał zasłonę z deski stojącej na kozłach. Oczom zgromadzonych ukazał się rząd portretów.

Serce Ambrosiusa waliło w piersi jak młot, kiedy pełnym głosem zawołał:

– Paniczu Euzebiuszu! Panienko Idalio! Przybądźcie zaświadczyć o prawdzie!

Podmuch zimnego wichru uderzył w dziedziniec. Powietrze zawirowało. Osłupiali ludzie stali jak zahipnotyzowani, nie mogąc poruszyć się z miejsc. Pan Gwalbert opadł z powrotem na ławę.

Nienaturalny szary opar wzniósł się nad szafotem. Portret pani Sulpicji zerwał się nagle z deski, pofrunął w górę. Wtem niewidzialna ręka zmięła go w kulę, cisnęła do srebrnej wanny. Naczynie natychmiast wypełniło się krwią. Posoka zawrzała, wykipiała, pienistymi strugami lała się na deski szafotu.

Wicher świstał jak szalony, targał ubrania ludzi, oślepiał poderwanym z ziemi kurzem. Ponad pełną krwi wanną unosiły się w powietrzu dwa widma. Ich złote, ogniste ślepia nieruchomo wpatrywały się w trybuny.

– Pokażcie wszystkim, co się wydarzyło! – zawołał Ambrosius. – Niech się dowiedzą! Niech dowie się wasz ojciec!

Na moment zapadła ciemność. I nagle w jednym jasnym rozbłysku we mgle stojącej nad szafotem poczęły z błyskawiczną szybkością przesuwać się obrazy. Zgromadzeni ludzie chłonęli je oczami, umysłem i sercem. Czuli, rozumieli, odkrywali tajemnice. Sulpicja i Sydoniusz. Razem w łożu. Szarpanina na krużganku, gniewne, pełne rozpaczy słowa odtrąconego kochanka. Znów w łożu. Śpiący Sydoniusz i Sulpicja odmierzająca z flakonu krople, nasączająca białą koronkową chustkę cuchnącą ciemną cieczą. Sydoniusz leżący z chustką na twarzy, potem rzucający się w drgawkach na posłaniu w swojej kwaterze. Kielich, do którego padają gęste brunatne krople. Sydoniusz wstrząsany torsjami, nieruchomiejący na podłodze. Martwe oczy wpatrzone w sufit. Sulpicja wciskająca mu w rękę nóż. Przepełniona żądzą władzy, bezwzględna, zimna jak stal. Sydoniusz z wielkimi nieruchomymi źrenicami w dziecięcym pokoju. Strach. Łzy. Ból. Mnóstwo krwi. Sulpicja nad swym bezwolnym martwym kochankiem. Trzask drzwi. Blada, przerażona twarz Gwalberta. Sulpicja osuwająca się na łoże. Lochy. Zwierzęcy strach, agresja. Pustka. Pustka. Gasnące światło.

Opar rozwiał się. Ludzie budzili się z koszmaru pełni grozy i przerażenia. Wszystkie twarze zwracały się w stronę trybun, wszystkie oczy obracały na nieruchomą, białą jak papier Sulpicję.

Gwalbert powstał. Rysy miał ściągnięte, straszne.

– Sulpicjo! – powiedział. – Żono! Jak mogłaś zamordować własną córkę? Po co?

– To kłamstwo! – krzyknęła, wskazując wyciągniętą dłonią Ambrosiusa. – On kłamie! To czarownik!

– Nie wierzę – powiedział Gwalbert cicho. – Wszyscy widzieliśmy. Wszyscy czuliśmy. To ty jesteś czarownicą. Zawładnęłaś duszą Sydoniusza, żeby pozbyć się mego prawowitego następcy, mego pierworodnego syna. A nieszczęsna Idalia, twoje własne dziecko, zginęła tylko po to, żeby odwrócić od ciebie podejrzenia. Bo która matka zabiłaby swą córkę. Ja miałem być następny, czy tak?

Sulpicja powstała z ławy. Już wiedziała, że nie zdoła uciec. Jej usta wykrzywił paskudny uśmiech.

– Tak, głupcze! – syknęła. – Ale na nieszczęście musiałeś przyleźć, właśnie w chwili gdy poiłam Sydoniusza kolejną porcją driakwi.

– Dlaczego? – wyszeptał Gwalbert. – Dla czczej żądzy władzy?

– Ty miałeś wszystko! – krzyknęła. – A ja nic! Musiałam odgrywać cnotliwą małżonkę, słodką panią Szarej Wody. Bez ciebie, bez twego małego bękarta byłabym naprawdę kimś. Panią. Władczynią. Królową samej siebie. Rządziłabym w zastępstwie małego Fabiana, a gdyby dorósł i zaczął sprawiać kłopoty, znalazłabym sposób, żeby i jego się pozbyć!

– Jesteś potworem. – Wstrząśnięty Gwalbert odsunął się od żony ze wstrętem. – Zasługujesz na śmierć!