Изменить стиль страницы

– No nie! – prychnął zirytowany Ambrosius. – Mój najlepszy kaftan zupełnie zniszczony. Tych plam nie oczyszczę tak łatwo. Do diabła, w czym się pokażę na dworze! Wybacz, mistrzu. Muszę opuścić cię na chwilę, żeby się przebrać. Założę mój codzienny kaftan.

– Nie zrozum mnie źle, mistrzu Ambrosiusie – powiedział zgorszony Arseniusz. – Ale czy nie byłoby lepiej, gdybyś na oficjalne spotkanie z panem Gwalbertem przyoblekł się w szatę naszego bractwa?

W twarzy Ambrosiusa nie drgnął żaden mięsień.

– Zapewne, drogi przyjacielu – odrzekł. – Gdybym tylko do tego bractwa należał.

– Jak to?! – stęknął Arseniusz. – Więc jednak nie jesteś katem?

– Oczywiście, że jestem. W uznaniu dla mojej skromnej osoby, a raczej pewnego daru, którym dysponuję, uczyniono wyjątek. Pozwolono mi zostać pełnoprawnym mistrzem, choć nie należę do wspólnoty. Jak wiesz, drogi Arseniuszu, do bractwa mogą należeć tylko urodzeni z prawego łoża.

Nadworny kat Szarej Wody zmieszał się straszliwie i po raz kolejny w obecności Ambrosiusa oblał się purpurą.

– Wybacz, panie… to jest mistrzu, nie chciałem cię urazić.

– Ależ skąd – rzekł niezrażony Ambrosius, starając się usunąć chusteczką plamy krwi z ubrania. – Nie uraziłeś mnie. Cóż, wypadki się zdarzają. Moja szanowna matka, znudzona długą nieobecnością małżonka, gościła u siebie pewnego zacnego kawalera. Niestety, pozostawił on po sobie kłopotliwy prezent. Oczywiście, w tej sytuacji nie sposób żywić do niej urazy, że starała się usilnie, żebym nie rzucał się w oczy ani jej, ani szanownemu małżonkowi, prawda?

– Cóż, oczywiście – bąknął Arseniusz i spuścił wzrok pod ostrym spojrzeniem jasnych, nieugiętych oczu.

Na ustach Ambrosiusa pojawił się krzywy uśmieszek.

– Zechciej poczekać moment, przyjacielu. Jednak zmienię ubranie.

***

Pan Gwalbert przyjął katów w swoim gabinecie. Wydawał się blady i znużony. Chyba się nie zdziwił na widok cywilnego ubrania Ambrosiusa.

– Twoje przybycie, mistrzu, przyjmuję z wdzięcznością i prawdziwą ulgą – powiedział szczerze. – Wielce mi już ciążyła ta tragedia. Pragnę, aby nieszczęsne dusze mych dzieci jak najszybciej znalazły ukojenie. Kiedy możesz przeprowadzić egzekucję?

– Za siedem dni – odpowiedział Ambrosius.

– No cóż – westchnął Gwalbert. – Liczyłem, że niezwłocznie.

– To trudna sprawa, panie. Uwierz, że nie zmarnuję tego czasu.

– Dobrze, niech i tak będzie. – Gwalbert zrobił nieokreślony ruch dłonią. – Czekałem tak długo, że zniosę i te siedem dni. Powiedz, mistrzu, czego oczekujesz? Czy jesteś zadowolony z pokojów? Czy potrzebujesz czegoś?

– Chcę cię prosić o pewną łaskę, panie – rzekł Ambrosius. – Zezwól, abym mógł swobodnie przemieszczać się po dworze, ogrodach i zabudowaniach gospodarskich, oddając się czynnościom, które pomagają mi osiągnąć koncentrację niezbędną podczas egzekucji.

– Zależy, jakie czynności masz na myśli, mistrzu – rzekł Gwalbert obojętnie.

– Będę rysował.

– Doprawdy? – po raz pierwszy w głosie pana Szarej Wody pojawił się ton zainteresowania.

– Kartony i niezbędne narzędzia mam ze sobą. Zrobię kilka rysunków architektury i krajobrazu. Liczę, że nie będziesz miał nic przeciw, panie? Zawsze tak postępuję w trudnych sprawach. To element mojej osobistej metody.

– Sławnej, skądinąd – dorzucił Gwalbert. – Oczywiście, że możesz rysować do woli, mistrzu. Byleby egzekucja odbyła się za tydzień.

Ambrosius ukłonił się głęboko.

– Gwarantuję to słowem, panie.

***

Na ziemie, wsie i dwór Szarej Wody spłynęła głęboka ciemność nocy. Domostwo pana Gwalberta zdawało się pogrążone w uśpieniu. Wszędzie panowała cisza i spokój. Złudny spokój, pomyślał Ambrosius.

Dzięki swemu dziwnemu talentowi, który uczynił z niego najlepszego kata wszechczasów, czuł niespokojną obecność dwojga zamordowanych dzieci. Wiedział, że widma, przerażone, skrzywdzone i zawiedzione, krążą po komnatach i korytarzach dworu, szukając ukojenia. Wyczuwał też zwierzęcą, podszytą strachem agresję Sydoniusza. Instynkt podpowiadał mu, że gdzieś w domu znajduje się źródło mrocznej, złej potęgi, przy której szaleństwo Sydoniusza jest niewinną igraszką, ale nie potrafił go zlokalizować.

Westchnął i pogładził nieskazitelną, chłodną w dotyku pościel. Gościnna sypialnia, choć urządzona skromnie jak na dworskie warunki, oferowała o niebo więcej luksusu niż wyrko w izbie „Pod Tłustym Cyckiem".

Mimo późnej pory Ambrosius był całkowicie ubrany i na razie nie zamierzał kłaść się spać. Czekał go nocny obchód po dworze. Wstał, przeciągnął się jak kot.

Ciekawe przypadki spotykają mieszkańców i gości Szarej Wody, pomyślał. Od rana zastanawiała go dziwaczna zaczepka młodziana w szkarłacie i jego uparte dążenie do pojedynku. W uszach wciąż brzmiał mu szept karczmarza: „To doskonały szermierz i wielki narwaniec". Więc pewnie nie miałby nic przeciw temu, żeby pod głupim pretekstem wyzwać na pojedynek i zabić jakiegoś przyjezdnego, gdyby ktoś dobrze mu zapłacił za przysługę. Prawdopodobnie ktoś znaczny, kto obiecał, że konsekwencji nie będzie. Czasu miał dość. Już poprzedniego wieczoru cała gospoda wiedziała, że do Szarej Wody przybył nowy mistrz katowski. Ambrosius w zamyśleniu potarł policzek.

– Przekonamy się później – mruknął do siebie. – Teraz pora odwiedzić świadków.

Otworzył cicho drzwi pokoju i wyszedł na spowity mrokiem korytarz.

Przemierzał puste, ciemne komnaty, oświetlone mdłym światłem księżyca. W niektórych pokojach zatrzymywał się na chwilę, inne mijał obojętnie. Szeroką, kręconą klatką schodową dostał się na krużganek. Z dziedzińca wiało chłodem. Przy każdym oddechu z ust wydobywał się blady obłoczek pary.

Jest stanowczo za zimno, jak na tę porę roku, pomyślał Ambrosius. Uśmiechnął się leciutko. Był skłonny się założyć, że niżej, na dziedzińcu, jest o wiele cieplej. Oparł się o balustradę i czekał.

Nagły, ostry powiew załopotał połami kaftana kata. Ambrosius zmrużonymi oczami wpatrywał się w mrok. Od ściany odkleiły się dwie drobne dziecięce postaci. Stały w oddali, trzymając się za ręce. Chłopiec mógł mieć jakieś siedem lat, dziewczynka pewnie ze trzy. W ciemności lśniły tylko ich złote jak płomień oczy.

Ambrosius przełknął ślinę.

– Przyszedłem wam pomóc – zaszemrał niemal bezgłośnie. – Przyszedłem was wysłuchać.

Widma zadrgały, jakby miały rozpłynąć się w powietrzu, i w ułamku sekundy znalazły się obok kata. Ambrosiusa przeszedł mimowolny dreszcz.

Chłopiec stał nieruchomo, ale dziewczynka z nienaturalnie przekręconą głową i ustami, z których nieustannie sączyła się krew, obróciła się i wskazała coś w ciemności krużganka.

– Dobrze – szepnął kat. – Pójdę za wami. Zobaczę to, co pragniecie mi pokazać.

Widma zawirowały i błyskawicznie zaczęły się oddalać. Żeby za nimi nadążyć, Ambrosius musiał biec. Kilka razy potknął się w ciemności, raz o mało nie spadł ze schodów, ale uparcie trzymał się swoich upiornych przewodników. Zjawy lśniły bladą poświatą niby dogasające lampiony. Serce kata waliło w przyspieszonym rytmie, nie tylko z wysiłku. Szybko stracił orientację w przestrzeni. Miał niejasne wrażenie, że znajdują się w części domu zajętej przez prywatne apartamenty państwa.

Dwoje nieżywych dzieci zatrzymało się raptownie w eleganckim, pięknie urządzonym korytarzu przed wysokimi białymi drzwiami. Zdyszany Ambrosius z trudem łapał oddech.

Widma wykazywały ogromne zdenerwowanie. Zamykały i otwierały usta, wyciągały ręce, kołysały się lub wirowały wokół własnej osi. Zdawało się, że chcą sforsować jakąś niewidzialną barierę.

Wtem obróciły wykrzywione rozpaczą twarze w stronę Ambrosiusa. Dwie pary czerwonych źrenic wpatrywały się w oczy kata z głębokim napięciem.

Ambrosius poczuł na skórze lodowaty pot. Serce ścisnął mu lęk, oddech ze świstem wydobywał się zza zaciśniętych zębów.