Obrażenia wewnętrzne, pomyślał Talbot. Z pewnością nie przeżyje nocy. Już wygląda jak trup. Oberwał przy wybuchu bomb głębinowych. Tak jak ja.
– Długo jesteśmy na wodzie? – spytał ochrypłym szeptem.
– Całą noc, sir – mruknął MacKinney. – Od świtu minęła może z godzina.
Josh oblizał wargi.
– Domyślacie się, dokąd nas niesie?
Marynarz wzruszył ramionami.
– Gdzieś między Nową Georgią a Kolombangarą, sir. Spycha nas na południowy wschód.
Pięknie, pomyślał Talbot. Prosto na Japońców. Sądząc z wyrazu twarzy, MacKinney też o tym wiedział. Wiliams wbijał ponury wzrok w horyzont.
– Jak wyglądamy z zaopatrzeniem? – spytał Talbot.
– Nie najlepiej, sir. Mamy racje żywnościowe na jakieś trzy dni i właściwie tyle. Bierzemy wodę, chociaż na razie sytuacja jest pod kontrolą. Gorzej, że diabli wzięli wiosła. Tratwa bardzo oberwała. Nie wytrzyma długo, sir.
Josh patrzył na szare niebo nad głową. Niewiele więcej mógł zrobić. Nie pozostało nic prócz oczekiwania. Dryfowali po spienionym, nieprzyjemnie rozkołysanym morzu. Czterech ludzi zdanych całkowicie na łaskę losu. Niezbyt ciekawa perspektywa, bo los bywa kapryśny jak marcowa pogoda.
Talbot zapadał co chwila w trans na granicy jawy i snu. Czas przestał płynąć, świat skurczył się do dwóch szarych płaszczyzn. Tej na górze i tej poniżej. Josh trwał w odrętwieniu.
Ocuciło go ciepło. Promienie słońca padające prosto na twarz. Mimo straszliwego osłabienia od razu wyczuł, że zaszła jakaś zmiana.
Tratwa się nie kołysze, pomyślał. Nie słyszę fal. Z trudem poruszył palcami. Wyczuł drobne, szorstkie grudki. Piasek. Leżał na piasku.
Spróbował odemknąć powieki. Wielkie błękitne niebo wznosiło się ponad nim, przebite lśniącym ćwiekiem słońca. Chciał się poruszyć, usiąść, ale tylko zakaszlał chrapliwie.
– Niech pan leży spokojnie, sir. – Zobaczył pochyloną nad sobą końską twarz Wiliamsa. – Wyrzuciło nas na brzeg.
– Wiem – wyszeptał z wysiłkiem. – Johnson?
– Nie żyje – powiedział Wiliams. – Umarł od razu, ledwo wyciągnęliśmy go na piasek.
Przed oczami Talbota eksplodowały złote błyski. Zatroskana twarz Wiliamsa zmalała, zasnuła się mgłą. Źle, zrozumiał Josh. Nie wywinę się. To koniec. Przynajmniej umrę na lądzie, patrząc w niebieskie niebo. Zawsze coś.
Świat nagle pociemniał i Talbot znów stracił przytomność. Kiedy się ocknął, zobaczył pochylonego nad sobą MacKinneya. W oczach marynarza dostrzegł troskę i dziwne zakłopotanie.
Boże, pomyślał, zastanawiają się, co zrobić. Nie chcą mnie zostawić, a nieść przecież nie mogą. No dobra, Talbot. Czas nadszedł. Trzeba się zachować jak mężczyzna.
– Jak się pan czuje, poruczniku? – usłyszał.
Zdobył się na blady uśmiech.
– Tak jak wyglądam, MacKinney – wymamrotał bardzo cicho.
Mówienie sprawiało mu ból. Tak jak wszelkie przejawy istnienia.
– Słuchaj – wychrypiał. – Musicie mnie zostawić. Idźcie w dżunglę i starajcie się znaleźć krajowców. Są do nas przychylnie nastawieni. Pomogą…
Zabrakło mu oddechu i rozkaszlał się gwałtownie. Marynarz zbladł.
– Nie ma mowy, panie poruczniku. Nie zostawimy pana…
Talbot uciszył go niemrawym ruchem ręki.
– To rozkaz, MacKinney – szepnął. – Nie utrudniaj, dobra? Weź Wiliamsa i idź. Zabierzcie wszystko, co zostało. Zostawcie mi tylko trochę żarcia i nóż. Ten wyszczerbiony. Słyszysz?
Marynarz głęboko wciągnął powietrze.
– Panie poruczniku, nie może pan…
Talbot poczuł, że ogarnia go gniew.
– Mogę, MacKinney – warknął. – Wydałem rozkaz. Zabieraj graty i ruszaj. Rozumiesz?!
Marynarz opuścił głowę.
– Tak jest – powiedział niechętnie. – Za pozwoleniem. Chciałbym tylko wiedzieć, czy pan porucznik na pewno się dobrze zastanowił?
Talbot zamknął oczy.
Jasne, pomyślał. Mało rzeczy tak starannie przemyślałem. Uwierz mi, MacKinney.
– Wiem, co mówię – szepnął, nie otwierając oczu. – Idźcie już. Dacie sobie radę.
Marynarz wstał. Rozglądał się niepewnie. Talbot wciągnął głęboko powietrze, starając się powstrzymać kaszel.
– Nie dajcie się dorwać Japsom – powiedział. – A teraz wynoście się.
MacKinney stał chwilę bez ruchu.
– Powodzenia, sir – mruknął w końcu.
Talbot nie odpowiedział.
Idź już wreszcie, pomyślał. Niech los ci sprzyja bardziej niż mnie.
Nie patrzył za odchodzącymi. Z zamkniętymi oczami leżał na piasku, ciesząc się ciepłem słonecznych promieni.
Zapadał w krótkie drzemki, a może omdlenia. Budził się i wpatrywał w błękitną kopułę nieba. Już nie czuł bólu. Ogarnął go spokój, rozległy i leniwy jak fale oceanu.
Nie takie straszne to umieranie, pomyślał i osunął się w kolejną pozbawioną marzeń drzemkę.
Fala przyboju jest czerwona jak krew. To nie odblask zachodzącego słońca, tylko głęboki, niepojęty szkarłat w głębinie, widoczny na powierzchni niczym ścieżka wiodąca wprost ku zapadającej za horyzont pomarańczowej kuli światła. Kusi, żeby na nią wstąpić.
Dałbym radę, gdyby nie to uporczywe łomotanie bębnów. Słyszę je nieustannie. Oszaleć można od przemożnego, ogłuszającego terkotu. Widzę strzelające iskrami ogniska, sylwetki krążących wokół istot. Ludzkie cienie tańczą. Powtarzają słowa, w których jest żądanie, jest prośba, jest moc. Chcą czegoś ode mnie. A ja muszę odejść szkarłatną ścieżką.
Nie pozwalają mi. Przywołują. Czuję ból i wściekłość. Wszystko zabarwia się kolorem gniewu, barwą krwi. Ściskam rękami skronie i tarzam się po piasku, żeby uciec od tego cholernego, pieprzonego hałasu. Tancerze są coraz bliżej, zacieśniają krąg. Brązowa skóra połyskuje w świetle płomieni jak miedź. A piekielne kołatki huczą gorzej niż nurkujące bombowce.
Jestem zbyt słaby, żeby się obronić. Zapadam się w piasek, czarny jak noc, lepki i gęsty. Pogrążam się w mroku, w ciemności pełnej szklanych odłamków gwiazd.
Myliłem się. To nie gwiazdy, tylko oczy. Tysiące błyskających w mroku białek oczu, którymi wyłożone są ściany i podłoga chaty. Patrzą na mnie. To nieprzyjazne spojrzenia. Znaczące, gniewne łypnięcia posyłane intruzom. Jestem obcy. Czuję, że nie mam prawa przebywać w chacie. Stać pod ciężkimi, groźnymi spojrzeniami przodków o innej niż moja krwi. Nie rozpoznają jej zapachu. Nie znają smaku.
– Obcy – mówią wyraźnie i gniewnie.
Zewsząd padają pytania. O klany, totemy, imiona zmarłych ojców i dziadów. O chwalebne czyny i zwycięstwa. Nie mam im nic do opowiedzenia.
– Obcy! – wołają oskarżycielsko. – Wróg!
– Nie – szepczę. – Nie wróg. Walczę przeciw Japończykom.
I nagle uświadamiam sobie, że nienawidzę Japończyków. Za bestialskie torturowanie jeńców. Za strzelanie do bezbronnych pilotów, którzy zdołali wyskoczyć z uszkodzonych maszyn. Za marynarza Ralpha Simpsona, któremu japoński rozbitek wpakował nóż w brzuch, kiedy ten podawał mu filiżankę kawy. Za zaciekłe nieludzkie oczy, wąskie ślepia diabłów.
To wróg, z którym walczę, myślę. Wróg z pustą twarzą i bezmyślnym okrucieństwem w źrenicach. Jak owad, a nie człowiek. Każdy japoński żołnierz jest identyczny, jakby zabijany wciąż powstawał z martwych. Chcę zniszczyć każdego z tych fanatycznych szaleńców, którzy wtargnęli na cudzą ziemię, żeby podpalić świat.
Cienie w chacie ogarnia wzburzenie. Rozumieją mnie. Podzielają mój gniew. To nasz wspólny klan, wspólny totem. Nienawiść wobec wroga.
– Zabij! – wołają. – Oromatua! Oromatua!
Słowa zlewają się w szum. Bliski, przenikający wszystko śpiew morza. Przypływ?
Stoję na ścieżce. Jest wąska, pełna zdradliwych rozpadlin. Wysoka, stroma skała zamyka świat niczym mur. W dole gniewa się morze. Uderza ze złością w głazy na brzegu, fala za falą. Słyszę jego niski, głęboki ryk.