Изменить стиль страницы

Jasnowłosy zaśmiał się krótko.

– Po prostu nie uważał. Ma przeklętą krew.

Podszedł do krwawiącego i trącił go butem.

– Cieszę się, że cię widzę, braciszku – syknął jadowicie. – Naprawdę.

Przystojna twarz promieniała nienawistną satysfakcją. Koral natychmiast poczuła do niego odrazę. Nie wiedziała, co robić, żeby wyrwać bezbronnego mężczyznę z rąk jasnowłosego brata, więc tylko musnęła końcami palców ubrudzony krwią policzek. Chory rozchylił powieki. Spojrzała w błyszczącą od gorączki czerń i przeszedł ją dreszcz. Nie chciałaby mieć w tym człowieku wroga.

Tymczasem jasnowłosy, całkowicie ignorując Koral, wyjrzał na korytarz.

– Znalazłem go! – zawołał.

Dziewczyna wciąż klęczała przy leżącym.

– Możesz wstać? – spytała szeptem.

Nieznacznie potrząsnął głową. Wysiłek włożony w koncentrację uwagi musiał go

zmęczyć. W skrzywieniu ust dostrzegła grymas bólu.

Więzy krwi pic_7.jpg

Drzwi skrzypnęły i do pokoju weszło kilka osób. Barczysty, wysoki mężczyzna z siwiejącymi włosami, chłopak o aroganckim wyglądzie i dwóch krótko ostrzyżonych facetów przypominających gangsterów ze starych kryminałów. Wszyscy oni rozstąpili się pospiesznie, umożliwiając przejście smukłemu, eleganckiemu mężczyźnie w szarym płaszczu.

– Mówiłem, że nie uciekł daleko – odezwał się siwowłosy.

– Dziwne, że w ogóle mu się to udało – mruknął najpóźniej przybyły. Miał głęboki, melodyjny głos.

Skinął niedbale na oczekujących w pogotowiu goryli.

– Zabierzcie go. Tylko uważajcie! Wciąż jest zadziwiająco silny.

Bezceremonialnie odsunęli Koral, chwycili zakrwawionego mężczyznę za ramiona i brutalnie szarpnęli w górę. Z trudem zdusił jęk.

Zimne jak granit spojrzenie człowieka w płaszczu zatrzymało się na dziewczynie. Uważnie taksował jej szczupłą, drobną sylwetkę, łagodny owal twarzy, prosty nos, szaroniebieskie, ogromne oczy i długie włosy w kolorze leśnego miodu.

– Zostawcie mnie samego – powiedział. Posłusznie zaczęli wychodzić. – Justus! Ty zostajesz.

Jasnowłosy cofnął się od progu. Gangsterzy właśnie wywlekali pojmanego więźnia, gdy przyskoczył do niego arogancki młodzieniec i trzasnął pięścią w podbródek.

– Skurwysynu! – krzyknął. – Zabiłeś Iva!

Elegancki mężczyzna skrzywił się z niesmakiem.

– Dość tych popisów podziwu godnej lojalności i braterskich uczuć – warknął. – Na twoim miejscu byłbym mu wdzięczny, Vax. Zwolnił dla ciebie miejsce.

Chłopak spurpurowiał.

– Ależ, Sykstusie – zaczął. – Ja nigdy…

Facet w płaszczu odwrócił się do niego plecami.

– Poleciłem, żebyście wyszli. Czyżbyś ogłuchł?

Po chwili rozległ się trzask zamykanych drzwi.

– Kto to jest? – spytał Sykstus, ruchem głowy wskazując dziewczynę.

Justus wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Była tu, kiedy go znalazłem.

Koral wstała. Sykstus zwrócił ku niej twarz o chłodnych, arystokratycznych rysach. Miał szpakowate włosy, ale wydawał się całkowicie bez wieku.

– Jak się nazywasz?

– Koral Trada – odparła, pewna, że opór byłby głupotą.

– Trada? – Zamyślił się. – Skądś znam to nazwisko…

– Jej ojciec ma na imię Edward – podpowiedział usłużnie Justus. – Odziedziczył spory majątek i teraz sam prowadzi rodzinną firmę.

– Pod opieką Cruksa?

Justus uśmiechnął się krzywo.

– Czy ktoś tu może zrobić coś poza nią? Miasto należy do Pana Szubienicy.

Sykstus spojrzał na poplamiony dywan.

– Dlaczego mu pomagałaś? – zwrócił się do Koral.

Wzruszyła ramionami, przekonana, że to po prostu dziwny, bardzo realistyczny sen. Obudzi się i przez pewien czas będzie go pamiętać, a potem zapomni.

– Bo krwawił – powiedziała.

W głosie Sykstusa pojawił się cień ironii.

– Pomagasz każdemu, kto krwawi? Dlaczego właśnie jemu?

– Bo jest piękny – we śnie takim jak ten stać ją było na szczerość.

– Piękny? – zdziwił się. – Masz nietypowy gust, dziewczyno.

– Nie, po prostu dobry.

Zobaczyła, że się uśmiecha.

– W jaki sposób tu weszłaś?

– Przez lustro. Najpierw świeciło, a potem rozstąpiło się jak woda.

– Nie boisz się?

– Czego? Przecież to sen. Ludzie nie przechodzą przez lustra.

– Ludzie nie.

Roześmiał się, a ona poczuła nagłe ukłucie lęku. Na próżno starała się zrozumieć, dlaczego ten śmiech ją przeraża. Brzmiał przecież niemal serdecznie.

– Wiesz chociaż, jak on ma na imię? – spytał.

Potrząsnęła przecząco głową.

– Cornet. Cornet Calderon Dellvardan. Ale nazywają go Crux. Pewnie uważasz, że brzydko z nim postąpiliśmy? W takim razie pokażę ci, za co go ścigamy.

Zrobił jakiś nieokreślony ruch ręką, a Koral nagle ujrzała rozległą równinę otoczoną lasem. Na płaskim, ołowianym niebie krążyły, wrzeszcząc, jakieś ptaki, chyba mewy. W powietrzu wisiały strzępy mgły. Dopiero przed chwilą ocknął się mdły jesienny świt. Było bardzo zimno. Drżała w podmuchach lodowatego wiatru. Z lasu wyłoniła się grupa jeźdźców. Na czele na ciężkim karym koniu jechał mężczyzna z mieczem przytroczonym na plecach. Krople wilgoci lśniły rdzawo w długich, ciemnych włosach.

Przesunęli się tuż obok Koral, która niespodziewanie oderwała się od ziemi, szybując za nimi jak duch. Wiatr wzmógł się. Z pysków wierzchowców buchała para. Konni milczeli. Nie padło między nimi ani jedno słowo.

Z mgły powoli wyłoniły się zarysy wioski i niewielkiego zameczku, czy raczej warowni wybudowanej z surowego kamienia. Wszędzie panowała cisza, a budynki wydawały się wymarłe. Tylko gdzieniegdzie z komina sączyła się wątła smużka dymu.

Crux zatrzymał jezdnych. Rozdzielił oddział na dwie grupy. Jego miecz z sykiem wysunął się z pochwy. Runęli na sioło jak stado kruków na padlinę. Część wpadła do wsi, część ruszyła wprost do zamku. Kopyta koni zadudniły w bramie. Ktoś krzyknął, ktoś wybiegł na dziedziniec. I wtedy rozpoczęła się rzeź. Ludzie Corneta zadawali śmierć każdemu, kto dostał się pod ich ostrza. Rozlegało się nieludzkie wycie, lament, szczęk oręża. Kobiety wywlekano za włosy z kryjówek, dzieci tratowano, starców strącano z murów. Atakowani prawie się nie bronili. Koral stwierdziła z przerażeniem, że wszyscy mieszkańcy osady są chorzy. Spoglądała na ich wycieńczone, naznaczone piętnem śmierci sylwetki, na chwiejny krok przy nieudolnych próbach ucieczki czy obrony. Niektórzy po prostu kładli się, czekając na zagładę.

Cornet zadawał ciosy na prawo i lewo. Pewne. Zabójcze. Bezlitosne. Przeciął niemal na pół jakiegoś wyrostka, przebił mieczem klęczącą z wyciągniętymi błagalnie rękami kobietę. Pochylił się obojętnie, otarł ostrze krajem jej sukni. Jeźdźcy pozsiadali z koni, wpadli do wnętrza warowni. Tam dobijali rannych i tych chorych, którzy nie mieli siły się ruszać. Koral poczuła, że zbiera jej się na mdłości. Słodkawy zapach krwi gęstniał w powietrzu. Koń Cruksa stąpał pomiędzy trupami, a jego pan uważnie szukał wśród nich najmniejszych oznak życia.

– Zdaje się, że dość widziałaś – usłyszała melodyjny głos i obraz zniknął. – Tak umierał klan Seimle. Nikt nie ocalał.

Koral, bardzo blada, z trudem przełknęła ślinę.

– Myślę, że już wiesz, czemu nie przepadamy za Cruksem Cornetem. On jest jak zaraza, dziewczyno. Śmiertelna zaraza. Trzymaj się od niego z daleka, bo inaczej coś złego może przytrafić się i tobie. Nigdy, dobrze mnie zrozum, nigdy, pod żadnym pozorem, nie pomagaj Calderonowi Dellvardanowi zwanemu Szubienicą ani nie zbliżaj się do niego. Nie jest wart nawet litości. Nie traktuj tego jako zwykłej rady, Koral. To coś więcej. Nie muszę tłumaczyć, co mam na myśli, prawda?

Oszołomiona skinęła głową.

– Doskonale. Teraz wiemy, na czym stoimy. Mam nadzieję, że nigdy więcej cię nie zobaczę. Słodkich snów, moja piękna.

Chyba klasnął w dłonie, ale wcale nie była pewna. Poczuła, że zamyka się nad nią ciemność, i upadła.