Изменить стиль страницы

Srebrzyste światło rozlało się po celi, kiedy chwyciła wyciągnięte dłonie tak nieprawdopodobnie łatwo, że nawet Cruksa to zdziwiło. Przejście, które otworzyła, znikło, migocząc. Stała przed nim, drżąc lekko, a Cornet nie wiedział, czy z lęku, czy z zimna.

– Boże, wyglądasz jak śmierć! – wyszeptała.

Uśmiechnął się krzywo.

– Nie mam aż takich kwalifikacji. Jestem bardzo wdzięczny, że po namyśle zechciałaś mnie odwiedzić po prawdziwej stronie. Nawet nie wyobrażasz sobie jak. A teraz posłuchaj. Pójdziesz w lewo korytarzem…

– Nie.

Urwał zaskoczony.

– Najpierw powiedz mi, kim jesteś.

– Cornet Calderon Dellvardan…

– Tyle sama wiem. Ojciec ci płaci i boi się ciebie jak ognia. Nie jesteście ludźmi, prawda? Więc kim?

Zabębnił palcami o blat stołu.

– Pamiętasz, co mówiła matka, kiedy byłaś mała i zbyt długo patrzyłaś w lustro?

– Że zobaczę diabła. Wychowała mnie niańka. Matka zginęła w wypadku samochodowym.

– Brakowało ci jej? – spytał Cornet, który nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Dziewczyna zaskakiwała go. Opanowała się bardzo szybko, jak ktoś nawykły do kontrolowania uczuć. Wiedział, że jest przestraszona i zdezorientowana, ale nie dawała tego po sobie poznać.

Potrząsnęła głową.

– Nie. Spędzała życie na jachtach i przyjęciach. Nie wiem, czy pamiętała, jak mam na imię. Ale ty nie jesteś diabłem.

– Bo brakuje mi rogów i ogona?

– Bo strasznie krwawiłeś. Nie potrafię sobie wyobrazić diabła w kałuży krwi.

Westchnął.

– Należę do Ludu Luster. Nie wiem, skąd pochodzimy. W każdym razie byliśmy już, kiedy pierwszy człowiek zobaczył swoje odbicie w spokojnej wodzie. Koral, zrób, o co cię proszę. Czas ucieka.

Utkwiła w nim szaroniebieskie spojrzenie.

– Czego chce od ciebie ten Sykstus? Zabić cię?

Odwrócił wzrok.

– Tym bym się aż tak nie przejmował – mruknął.

Przysunęła się bliżej, dotknęła jego lodowatej dłoni.

– Ty się boisz! – powiedziała poruszona.

Obrócił się ze złością. Nie potrafił jej zrozumieć. Stała przed nim blada, ale opanowana, prowadząc konwersację tonem odpowiednim na nudnym raucie u wysoko postawionego oficjela. O co go jeszcze zapyta? O pogodę?

– Tak się składa, że masz rację – warknął. – Składam hołd twojej przenikliwości. Chcesz, żebym zaczął klaskać? Sykstus to wariat. Krwawy wariat. Będzie patrzył, jak zdycham, jak rzygam krwią i wyję z bólu, a jeśli zechce, przerobi mnie na karmę dla psów kilka razy w ciągu godziny! Twoim zdaniem, powinienem to przyjmować ze stoicyzmem?!

Drgnęła.

– Nie krzycz. Po prostu przeraziła mnie myśl o tym, czego ty mógłbyś się bać.

– Przepraszam – mruknął. – Ostatnio zrobiłem się dziwnie nerwowy.

Przesunął ręką po twarzy.

– To którędy mam iść? – głos Koral już nie wydawał się obojętny. Podniósł wzrok i jego oczy spotkały się ze spojrzeniem dziewczyny.

Wtedy zdała sobie sprawę, że już dawno dokonała wyboru, który z pewnością okaże się nieodwracalny. Uwierzy temu rudowłosemu demonowi, ponieważ chce tego, nie dbając o własne zdrowe zmysły ani pogróżki Sykstusa.

Cornet nie miał czasu zastanawiać się nad przyczynami decyzji Koral, bo usilnie próbował sobie uzmysłowić, w której części domu powinna się znajdować jego cela.

– Pójdziesz korytarzem w lewo – powiedział. – Po bokach będziesz mijać rzędy zamkniętych drzwi. Absolutnie nie zaglądaj przez nie. Na końcu korytarza zobaczysz wrota odlane z ciemnego metalu. Na lewym skrzydle jest wyryty młodzieniec z pochodnią uniesioną w górę, na prawym starzec z pochodnią w dół. Otworzą się, jeśli będziesz zdecydowana, że chcesz wejść. To pracownia Sykstusa. Przejdziesz przez pierwsze pomieszczenie i wejdziesz do drugiego. Tam powinien się znajdować żeliwny tygiel pełen płynnego metalu przypominającego rtęć, lecz dużo jaśniejszego. Nie wiem, gdzie dokładnie stoi, ale świeci w ciemności. Przynieś go do mnie.

– Dlaczego sam tego nie zrobisz?

– Nie mogę stąd wyjść – wyjaśnił.

Skinęła głową.

– Rozumiem.

Wyszła na korytarz, nie oglądając się. Cornet miał nadzieję, że nikogo nie spotka, a blokady w pracowni Amanusa rozstąpią się równie łatwo jak zabezpieczenia domu.

***

Sień była mroczna, rozświetlona nierównym żółtym światłem. Ciężkie sklepienie wisiało nad nią niby wieko trumny. Już po kilku krokach ogarnął ją strach. Kamienne płyty podłogi odbijały stukot obcasów. W załomach muru, między fugami, miały swoje gniazda nieistniejące dźwięki, skrzyp zawiasów, szelest, ciężki oddech, szepty. Ściany korytarza zdawały się nimi tętnić. W pewnej chwili zesztywniała z lęku, a serce ścisnęło się jak pięść, gdy z ciemnej niszy wysunął się nagle cień skulonego potwora. Zobaczyła długą, wyszczerzoną paszczę, łapy zbrojne w zakrzywione pazury. Krzyknęłaby, gdyby nie zabrakło jej oddechu. Dopiero po chwili zrozumiała, że patrzy na posąg. Szkaradny stwór był odlany z brązu lub jakiegoś podobnego metalu. Przeszła obok, z lękiem zostawiając rzeźbę za plecami, niemal przekonana, że bestia wodzi za nią spojrzeniem, kołysząc ciężkim łbem.

Korytarz, pełen prawie niesłyszalnych zgrzytów i chichotów, zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Wreszcie zobaczyła przed sobą drzwi z lśniącego niebieskawego metalu. Zatrzymała się dziesięć kroków przed nimi, usiłując stłumić strach. Tak naprawdę miała ochotę natychmiast stąd uciec. Młodzieniec ze skrzydła wrót wykrzywiał usta w szyderczym uśmiechu, a starzec gapił się lubieżnie na jej nogi. Już miała zawrócić, kiedy zamajaczyła przed nią szara jak popiół, ściągnięta twarz Corneta. Znów poczuła zapach krwi. Ujrzała lepką, gorącą czerwień na podłodze sypialni i dłonie Cruksa z palcami zaciskającymi się na włóknach dywanu.

Wzięła głęboki oddech i ruszyła przed siebie. Najchętniej zamknęłaby oczy. Chcę wejść, powtarzała w duchu. Chcę, bardzo chcę. Masywne odrzwia drgnęły, uchyliły się lekko, zamarły jakby w krótkim wahaniu, a potem rozwarły się na oścież.

Z piersi Koral wyrwało się westchnienie ulgi. Zobaczyła ogromną komnatę, przykrytą żebrowanym sklepieniem, pełną dziwacznych urządzeń, z których większość przywodziła na myśl machiny do tortur. Pod ścianami ciągnęły się rzędy półek zastawionych manuskryptami albo przedmiotami ze szkła i metalu, o wymyślnych złowrogich kształtach.

Na podłodze, tyłem do drzwi, siedziała mała dziewczynka w biało-niebieskiej sukience z falban. Jej jasne loki były upięte aksamitną wstążką. W skupieniu układała coś, co w mdłym świetle Koral wzięła za szklane kulki. Przez chwilę dziecko nie okazywało żadnego zainteresowania szczękiem zawiasów, jakby go w ogóle nie usłyszało. Potem obróciło głowę. Tylko połowa twarzy miała ludzkie rysy. Druga była zastygłym w wyrazie niemej furii pyskiem upiornego demona. Koral chwyciła się framugi. Uderzenia własnego serca słyszała jak tłuczenie młota pneumatycznego.

– Pokażę ci sztuczkę, chcesz? – odezwał się potwór głosem pękniętego srebrnego dzwonka.

Dziewczyna zdobyła się tylko na bezwiedne skinienie głową.

– Zobacz! – pęknięty dzwonek dźwięczał dumą.

Szklane kulki potoczyły się po posadzce i wtedy Koral uzmysłowiła sobie, że to oczy. W każdym otwierały się dwie wąskie szczeliny, z których wykluwały się pokryte śluzem nietoperze skrzydła. Oczy wstrząsały nimi i kolejno podrywały się w górę. Po chwili wszystkie kołowały nad złocistą aureolą włosów dziewczynki.

– Podoba ci się?

Koral z trudem przełknęła ślinę.

– Tak – wychrypiała.

– Pobaw się ze mną. Nauczę cię, jak to się robi.

– Nie… Nie mogę… – co za dziwny świst wydobywa się z jej gardła. – Szukam… metalu, który świeci w ciemności.

– Alchemicznego srebra? – zaśpiewał dzwonek. Chuda rączka o sinych paznokciach wskazała niskie drewniane drzwi. – Jest tam. Ale nieś ostrożnie.

– Dziękuję – wyjąkała Koral.

Dziecko nakazało oczom zniżać się i wzlatywać pod sufit wśród trzepotu błoniastych skrzydeł. Nic nie wskazywało na to, żeby nadal rejestrowało obecność Koral. Dziewczyna przeszła przez pokój, cicho wsunęła się do sąsiedniego pomieszczenia. Drżały jej kolana, a ręce miała mokre od potu. Druga komnata była nieco mniejsza i ciaśniej zastawiona. Tutaj mechanizmy wyglądały jeszcze bardziej złowieszczo. Koral nie sądziła, że coś może ją przestraszyć na równi z potworem o szklanym głosie, ale kiedy zobaczyła leżącego na niskim stole stwora, wstrząsnął nią spazm przerażenia. Z całą pewnością był martwy, jednak na widok wchodzącej przewrócił bladymi, wodnistymi oczami, które wydawały się bezmyślne, a jednocześnie pełne głębokiej mądrości, jakby błądziły daleko między rozjarzonymi konstelacjami kosmosu. To były źrenice martwego boga. Czarne, lśniące szwy, którymi zaszyto mu usta, wyglądały ohydnie, jak robaki. Pod pergaminową skórą pulsowały niebieskie żyły.