– Pytałeś co się dzieje – powiedział. – Dzieją się wielkie rzeczy. Wkrótce Alceda będzie dla ludzi rajem. Wiemy już jak się przystosować.

– … Kto wie?

– Djorn, ja i paru innych. Niedługo będą wiedzieli wszyscy. Mroźnica to choroba adaptacyjna. Kto przez nią przejdzie, tego organizm przystosowuje się do tutejszych warunków klimatycznych. Wiem, że logika burzy się przeciwko temu, ale taka jest prawda.

– Dlaczego mam panu wierzyć? – zawahał się Wendeek.

– A dlaczego nie? Czy wyglądam na szaleńca?

– A ja? – odezwał się Djorn i wstał z ławki. – Czy nie jestem dowodem? – rozchylił poły koszuli i wskazał obnażony tors.

Wendeek wzdrygnął się. Jego własne ciało, choć okryte kombinezonem, drętwiało od mrozu.

Djorn zbliżył się.

– Nie podchodź! – krzyknął Wendeek. Djorn zatrzymał się.

– Chyba nie wierzysz w duchy? – zapytał Lejt.

* * *

Naprzód!

Astel Wendeek mknął po lodowej tafli. Znów był w swoim żywiole. Odczuwał zmęczenie, ale do osiedla Ornina było już niedaleko. Na plecach ciążył tornister z lekami.

Naraz gładką taflę skutego lodem jeziora przecięło spiętrzenie zamarzniętej, nieruchomej kry. Astel nie zwolnił tempa. Ocenił szerokość przeszkody i uznał, że nietrudno mu będzie sobie z nią poradzić. Podjechał bliżej i wyskoczył w górę. W locie podkurczył nogi, bacząc by nie zahaczyć łyżwą o bryły lodu. Wprawnie opadł po drugiej stronie zapory. Jechał dalej.

Naprzód!

Wciąż myślał o Djornie. Nagle przyszło mu do głowy, że gdyby zdjął z pleców tornister i rzucił go w najbliższą, lodową zaspę, to może wtedy wreszcie przestałby być nikim.

Zabójca Czarownic pic_3.jpg

CZCICIEL SŁOWA

Łowcy niewolników wypływali w morze,

łupili okoliczne wyspy i przywozili ludzi,

którymi handlowali jak bydłem.

Pewnego dnia schwytali córkę Czciciela Słowa.

Eric Martinet był pijany. Wracał do domu, lecz nie najkrótszą z możliwych dróg, gdyż jego błędnik nie kontrolował kierunku. Żadna cząstka jego mózgu nie kontrolowała niczego.

Przechodząc obok rynku usłyszał gwar i dostrzegł skupisko ludzi otaczających handlową platformę. Zbliżył się i wcisnął pomiędzy gapiów; przekrwionymi oczami spojrzał na przedmiot zainteresowania tłumu. Na platformie stała kobieta, przepasana jedynie biodrową opaską. Była piękna – tyle widział Eric Martinet – piękna – widział to mimo mgły mamiącej jego pijacki wzrok.

Otumaniony trunkami nie zauważył zimnej obojętności malującej się na twarzy dziewczyny, ani gorejących nienawiścią oczu. Nie mógł tego zauważyć, tak samo jak większość zebranych nie dostrzegała fioletowego tatuażu na jej nagich plecach.

Tatuaż przedstawiał wielką pięść ściskającą głowę węża z długim rozdwojonym językiem, lecz mogli podziwiać go tylko ci, którzy stali z tyłu platformy.

Minęło sporo czasu nim Eric zorientował się, że licytacja już trwa. Kobietę sprzedawano jako niewolnicę. Padały sumy wykrzykiwane głównie przez mężczyzn. Początkowo prowadzący licytację nie mógł nadążyć z powtarzaniem ofert, jednak w miarę, gdy kwoty były coraz wyższe, atmosfera stawała się mniej gorączkowa, zyskując wszakże na napięciu.

Dziewczyna słała nieruchomo, jakby nieobecna, jakby nie o nią trwała walka wykrzykiwanych cyfr. Nie wstydziła się swojej nagości, ani też jej nie eksponowała. I nagle – nie! To niemożliwe – nagle Ericowi wydało się, że ta piękna istota spojrzała na niego i uśmiechnęła się.

– Dwieście – krzyknął bez namysłu.

Prowadzący licytację jak echo powtórzył liczbę i zamarł. Dziesiątki twarzy zwróciło się w stronę Erica. Dwieście siejów było olbrzymią sumą, nawet najpiękniejsza kobieta świata nie była jej warta.

– Ten człowiek jest pijany! – padł okrzyk.

– Nie wie co mówi!

– Wypraszam sobie – powiedział Eric i zatoczył się.

– To Martinet – ktoś go rozpoznał. – Ten bokser. Nie słuchajcie go, jest skończony.

– Ja sobie wypraszam – powtórzył z uporem Eric.

– Dwieście! – krzyknął po raz drugi.

Prowadzący rozejrzał się niepewnie, ale zmuszony był powtórzyć ofertę. Tym razem nikt się nie odezwał.

– Dwieście… – powiedział po raz trzeci Prowadzący. – Sprzedana! Proszę kupca o podanie nazwiska i uiszczenie opłaty.

Eric Martinet roztrącając zebranych dotarł do platformy. Wspiął się na nią, korzystając z pomocy kilku najbliższych mężczyzn. W głowie miał straszliwy mętlik; świat wciąż nabierał rozpędu, przymierzając się do wirowania… W końcu Eric nie wytrzymał i poddał się chaosowi. Upadł na deski.

„Jeden, dwa, trzy…” – liczył sędzia ringowy. Eric usiłował wstać. Nie dał rady. -… Cztery, pięć…” – widzowie zaczęli gwizdać i krzyczeć -,,.,. sześć, siedem, osiem…”

– Panie, co pan?! – Prowadzący licytację trzymał Erica za poły marynarki. Wrócił świat teraźniejszy.

Martinet z ulgą stwierdził, że nie znajduje się na ringu. Nie musi zatem wstawać, choćby liczono do dziesięciu, do stu, do tysiąca; NIE MUSI wstawać! Ale MOŻE, bo nie czyha na niego facet w bokserskich rękawicach.

Więc wstał.

Tylko krzyki i gwizdy tłumu były rzeczywistością.

– Oszust!

– Płać! Dawaj forsę!

– Zamknąć go!

– Mówiłem, że to Martinet! – krzyczał z zacietrzewieniem jakiś mężczyzna. – Dawno się skończył. Założę się, że nie ma złamanego grosza.

Eric Martinet rozerwał podszewkę zabrudzonej kurtki. Na deski platformy wypadł plik spiętych spinaczem banknotów. Zapadła cisza; jak gdyby jakiś zły duch odebrał wszystkim mowę.

– Sto slejów – oznajmił Prowadzący. Eric rozerwał drugą stronę kurtki.

– Razem dwieście slejów – poinformował Prowadzący. – Niewolnica została opłacona.

– Kobieto – zwrócił się do dziewczyny. – Od dzisiaj panem twojego życia jest Eric Martinet – wyrzekł zwyczajową formułę.

Martinet objął ramię swojej niewolnicy. Niespodziewanie stracił równowagę i pogrążył się w nieświadomości…

* * *

Obudził się z okropnym kacem. Usiadł na łóżku i rozgarnął dłońmi potargane włosy. Otrząsnął się; bolała go głowa, a w ustach czuł niesmak. Kac!

Sięgnął do szafki i odszukał butelkę, na szczęście nie była pusta. Krzywiąc się wypił kilka łyków alkoholu, swojego żelaznego zapasu na wypadek przykrych porannych przebudzeń.

Poszedł do kuchni, nalał do szklanki zimnej wody i popił gorycz drażniącą gardło.

Nagle ktoś zapukał do drzwi. Narzucił szlafrok i otworzył.

– Pan Martinet? – zapytał ubrany na czarno mężczyzna. Eric nie znał go, nie znał nikogo, kto by ubierał się tak dziwnie: czarne wąskie spodnie, czarna koszula szczelnie zapięła pod szyją, czarne buty i czarny kapelusz.

– O co chodzi?

Nieznajomy nie odpowiedział. Przestąpił próg i zatrzasnął za sobą drzwi.

– Hola! Panie! – krzyknął Eric wypinając umięśniony tors. – Wolnego! Co…

W dłoni mężczyzny pojawił się dziwny przedmiot. Coś syknęło i naraz potworny ból sparaliżował prawą nogę Erica. Setki tysięcy szpilek, jedna przy drugiej, zdawało się wbijać w skórę. Całą nogę ogarnęło rozrywające ciało odrętwienie. Martinet upadł i przeraźliwie krzycząc tarzał się po podłodze.

Mężczyzna zajrzał do wszystkich pomieszczeń mieszkania, po czym podszedł do leżącego Erica.

– Gdzie jest Tijana? – zapytał.

– Co?! – jęknął Eric. Usztywniający nogę ból powoli mijał, ale niewidzialne igły wciąż drażniły skórę.

– Tijana! – mężczyzna uniósł rękę z zadającym ból przedmiotem; miniparalizator był straszną bronią.

– Nie…! – zaprotestował Eric. Groźba ponownej męki wywoływała w nim paniczny strach. – Ja nic nie wiem! Nie wiem kto to jest Tijana!

Powtórny syk poprzedził mękę, Martinet zwinął się z bólu. Tym razem lewa noga zapłonęła jak palona żywym ogniem.