Thalis wstaje, prostuje się niezgrabnie i naraz, drapieżnie kocim ruchem, doskakuje do Nancy. Ale dziewczyna jest szybsza, w ostatniej chwili wymyka się spod wyciągniętego ramienia.

– To nie blef – mówi i na dowód kładzie miotacz i laserownik na krzesło. Sylwia Tresor łakomie spogląda na broń, lecz ta leży zbyt daleko.

– O co chodzi? – zadaje sakramentalne pytanie Thalis.

W tej samej chwili Enis odzyskuje przytomność. Brak jej sił, aby się podnieść, więc niczym wielki robak wije się na podłodze.

– O co chodzi Arch? – pyta i ona.

– Von Rottern jest głupcem. Właśnie to udowadniam.

– Jak się stąd wydostaniemy?! – Thalis chwyta Nancy za rękę. Zaufanie to jego jedyna szansa.

– Poczekamy na patrolowiec von Rotterna – odpowiada Nancy Horn. – Znam hasło, polecą dokąd zechcę.

– To znaczy…?

– Dokąd pan zechce, nie mam wyboru.

– Musimy się śpieszyć, ktoś z załogi „Elizy” może zaraz wyjść na zewnątrz statku i próbować dostać się do nas…

– Zdążymy…

– Arch! – krzyczy ochryple Enis. – Bez von Rotterna nigdy nie będziesz znowu mężczyzną. Zastanów się!

Pułkownik jest zdezorientowany, nawet Sylwia Tresor kamienieje i przestaje myśleć o leżącej na krześle broni.

– Majaczy. To reakcja na działanie laserownika – wyjaśnia Nancy Horn, lecz równocześnie przypomina sobie słowa von Rotterna: „To jest właśnie moja gwarancja. Wykonasz zadanie i powrócisz, aby być znowu sobą, Archem Benetem.”

Ale jeszcze inne słowa dźwieczą w uszach dziewczyny: „Wnuk Berta Beneta będzie wielkim człowiekiem”.

Nancy przygląda się Thalisowi i dziwnie uśmiecha się na myśl, że von Rottern zbyt pobieżnie potraktował tę przepowiednię.

Saimon Thalis, mimo swego wieku, jest przystojnym mężczyzną. Wystarczająco przystojnym na ojca wielkiego człowieka.

Patrolowiec von Rotterna przybija do niszczyciela „Eliza”. Jego dowódca wie jedno: ma słuchać rozkazów kobiety, która poda mu hasło.

Zabójca Czarownic pic_2.jpg

ŁYŻWIARZ

Alceda to planeta, na której nigdy nie pada śnieg. Czas mija znacząc swe istnienie porami roku; po wiośnie następuje lato, po lecie jesień, a po jesieni – zima, ale nawet zimą nie pada śnieg, i nikt nie wie dlaczego, bo wody nie brakuje. Wygląda na to, że śnieg jest wynalazkiem Ziemi.

Zimową porą nawet w strefie równika temperatura wynosi ponad minus trzydzieści stopni Celsjusza. W skali Wszechświata nie jest ona wcale niska, ale dla człowieka – ledwie do zniesienia. Lecz ludzie żyją tu i mają się różnie: źle i dobrze. Na ogół jednak źle.

Astel Wendeek odpoczywał w swoim bunkrze. Spał. Na dworze szalała zamieć; wicher dął ostrym, lodowym pyłem, pochodzącym z wietrznej erozji lodu i skostniałej od mrozu ziemi. W taką pogodę szczególnie docenia się szczelność i ciepło własnego bunkra.

Zbudziło go łomotanie do drzwi. Najpierw pomyślał, że odłamała się jakaś lodowa bryła i tłucze teraz o ściany, lecz stukot nie ustawał; był rytmiczny i natarczywy. Otworzył drzwi. Do środka momentalnie wtargnęła biała, hucząca mgła. Gnana podmuchem spenetrowała każdy zakątek bunkra, by osiąść połykającym szronem na podłodze i sprzętach. Uspokojona cząstka zamieci. Do przedsionka wszedł mężczyzna ubrany w ciężki, pyłoszczelny skafander. Wendeek naparł na drzwi całym ciężarem ciała, domknął je i zaryglował. Mężczyzna uchylił zaparowaną szybę hełmu i rozluźnił zaciski.

– Dzień dobry, panie Ornin – powiedział Wendeek. – Straszna zamieć, co?

Ornin westchnął i usiadł na krześle.

– Widywałem gorsze.

– Ja nie pamiętam takiej – Wendeek nastroszył się. Znał ten ton. Coś się szykowało. Nie mogło być inaczej, Ornin nigdy nie odwiedzał swoich wasali bezinteresownie.

– Krótko żyjesz.

– Mam dwadzieścia trzy lata i…

– I jesteś Łyżwiarzem. Moim Łyżwiarzem. Nie ma dla ciebie strasznych zamieci.

– … Nie ma – powtórzył cicho Wendeek. Zdjął z pieca czajnik z gotują się wodą…

– Wrzątek czy napar? – zapytał.

– Napar.

Ornin zdjął rękawice i chwycił miseczkę z gorącym płynem.

– Zimno tu u ciebie – powiedział.

Wendeek wzruszył ramionami.

– Dla mnie akurat. Jestem Łyżwiarzem.

– Przejdźmy do rzeczy – Ornin odstawił miseczkę. Jego twarz przybrała zatroskany wyraz. – Latros jest chora.

Wendeek zesztywniał. Latros była córką Ornina. Jedyną, ukochaną córką. Wendeek był synem jej niańki i jako dzieci spędzali ze sobą dużo czasu, ale po osiągnięciu pełnoletności skończyła się przyjaźń. Ornin był właścicielem osiedla, panem zatrudniającym dziesiątki ludzi, a Wendeek nikim. Dokładnie nikim. Potem został Łyżwiarzem, lecz nadal był nikim.

Gdy miał osiemnaście lat, stwierdził, że kocha pannę Ornin. Szesnastoletnia wówczas Latros, początkowo przyjmowała jego hołdy, lecz wkrótce – zapewne pod wpływem ojca – odcięła się od wszelkich kontaktów. W ciągu ostatnich trzech lat nie zamieniła z Wendeekiem ani słowa. A teraz była chora i potrzebowała pomocy.

– Jakie ma pan dla mnie zadanie?

– Latros jest chora na mroźnicę.

– Od dawna?

– Od przedwczoraj. Trzeba ją ratować!

– Mroźnica jest nieuleczalna – stwierdził apatycznie Wendeek i przysiadł na krześle.

– Niezupełnie – odrzekł Ornin. – Zeszłego lata byłem w stolicy. Przypadkowo poznałem pewnego człowieka. Przyleciał z Ziemi. Nigdy nie widziałeś rakiety, ale mówię ci, jest to wspaniała rzecz. Tak ogromna, że niemożliwa do wyobrażenia. Trzeba to zobaczyć, aby uwierzyć.

– Nie wolno nam latać rakietami. Jesteśmy Kolonistami.

– Nie wolno – potwierdził Ornin. – Ale nie w tym rzecz. Otóż, przybysz z Ziemi był lekarzem i przywiózł transport leków. Na Ziemi mieszkają wykształceni ludzie, którzy zbierają informacje o Alcedzie i pracują nad tym, aby ułatwić nam życie.

– Najbardziej by ułatwili, gdyby nas stąd zabrali – wyrwało się Wendeekowi. Dzisiaj siedział w nim chochlik. Ornin spojrzał na niego groźnie.

– Zamknij się i słuchaj! Na Ziemi wiedzą o gnębiących nas chorobach. Ten człowiek powiedział mi, że wynaleziono już lek na mroźnicę i on właśnie go przywiózł. Rozumiesz?

– Oczywiście – przytaknął Wendeek. – W stolicy jest lekarstwo na mroźnicę.

– O to właśnie chodzi. Pojedziesz po nie moim własnym eskonem.

Wendeek spodziewał się, że takie właśnie będzie polecenie, ale nie rozumiał dlaczego Ornin wybrał właśnie jego. Był Łyżwiarzem – nie kierowcą.

– Żaden pojazd nie przejedzie nawet kilometra – zauważył. – Drogi są zawiane pyłem, zawalone drzewami i lodowymi bryłami. Trzeba by dźwigu, ale w taką zadymkę…

– To nierealne – potwierdził Ornin. – Dlatego pojedziesz przez jezioro. Po lodzie.

– Zarwie się! – zaprotestował ostro Wendeek. – Eskon to prawie czołg. Pan nie ma pojęcia co to jest lód. On wciąż pracuje mechanicznie, spiętrza się, tworzy przeręble, które zamarzają, ale są cienkie. Podczas zamieci nie można ich odróżnić. Utopię się!

– Pojedziesz jak długo się da, a potem na łyżwach.

– W taką pogodę?!

– Pojedziesz Wendeek. Przygotuj się. Ruszysz jeszcze dzisiaj. Astel zagryzł wargi. „Pojedziesz Wendeek” – łatwo rozkazywać. A jeszcze tego lata…

– Tego lata nazwał mnie pan darmozjadem.

Ornin gwałtownym ruchem odsunął od siebie miseczkę z naparem, aż jej zawartość prysnęła na blat stołu.

– O co chodzi? Masz zamiar kwestionować moje polecenia?!

Wendeek wolał się nie odzywać. Wiedział, że jest to najlepszy sposób, by rozładować wzburzenie Ornina.

– Wypuść mnie – Ornin wstał. – Czekam u siebie, bądź za godzinę.

– Chciałem jeszcze coś powiedzieć – Wendeek zatrzymał się przy drzwiach.

– No?

– Pojutrze zamieć nieco się uspokoi. Będzie łatwiej przejechać.

– Akurat znasz się na pogodzie! Pojutrze będziesz już w połowie drogi. – Ornin nasunął szybę hełmu i uszczelnił klamry. Skinął na Wendeeka, który otworzył drzwi. Zamieć ponownie wtargnęła do bunkra.