Odtąd obcy był bezpieczny w Lido di Capra, choćby spacerował w środku nocy z sakiewką pełną złota u pasa. Owszem, złodzieje obserwowali go z dala i gdy tylko zszedł do portu, podrzynali mu gardło, zanim zdążył przełknąć ślinę. Ale nie u siebie. Nie w Lido.

Arachne chwyciła za ramię jednego z bosonogich urwisów, którzy bawili się w błocie obok przeciekającej cysterny na deszczówkę.

– Którędy do Kulawego Tuillia?

Chłopiec popatrzył na nią spode łba. Arachne wcisnęła mu brudne palce miedziany pieniążek.

– Tamtędy – pokazał prześwit pomiędzy dwiema niskimi szopami; ich koślawe, przegniłe dachy niemal się stykały. – Aż do samego muru. Oddzielny budynek. Mech na dachu – dodał, a potem szarpnął się mocniej i już go nie było.

Kulawy Tuillio nie otworzył, choć głośno stukała w drzwi kawałkiem suchej gałęzi, zawieszonej na sznurku jako kołatka. Wreszcie weszła do środka, zdecydowana poczekać na gospodarza. W szopie było ciemno, a drzwi zamknęły się same za jej plecami. Z początku nic nie widziała. Zrobiła kilka kroków naprzód i otoczyła ją woń ziół, spalonej oliwy, mysich odchodów i zepsutego sera. Wyciągnęła przed siebie ręce i na oślep natrafiła na jakiś pierzasty, wilgotny przedmiot. Cofnęła się gwałtownie, uderzając plecami w wysoką skrzynię. Tuż nad jej głową coś zaszurało i z piskiem umknęło. Podskoczyła mimowolnie. Z dachu posypało się na nią próchno i drobne gałązki.

– Dosyć – odezwał się głos w głębi pomieszczenia.

Ktoś skrzesał ognia i zapalił knot oliwnej lampki. W niebieskawym świetle Arachne zobaczyła mężczyznę. Miał dziobatą twarz, niechlujną, rzadką brodę, a jego nos wyglądał jak wielkie ziarno fasoli. Siedział za blatem, na którym piętrzyły się worki, długie noże, sakwy, mosiężne garnki, kościane rurki, kawałki kolczug, osełki i wiele innych przedmiotów. Skraj stołu pozostawiono dla wagi z rzędem małych odważników i wielkiego drewnianego liczydła.

– Odsłoń twarz – zażądał, unosząc kaganek.

Posłusznie zdjęła kaptur. Gospodarz przyglądał się jej przymrużonymi oczami.

– Czego panienka z wysokiego miasta szuka w Lido? – spytał w końcu z drwiną. – Zbłądziła może?

Po jednej z belek pod dachem przebiegł olbrzymi brązowy szczur. Arachne przełknęła ślinę.

– Szukam Tuillia. Lichwiarza.

Pokręcił głową z udanym zdumieniem.

– A po cóż on panience potrzebny? I w mieście znajdą się kramy, gdzie chętnie przyjmą w zastaw klejnoty. I pewnie więcej złota dadzą.

– Mam złoto – wyrwało się Arachne.

Chwyciła za sakiewkę przywiązaną do pasa. Monety zadźwięczały. Na twarzy gospodarza pokazało się zdziwienie.

– Ma złoto. – Znów pokręcił głową. – No, no.

Arachne natychmiast pożałowała nieostrożnego gestu, lecz było już za późno.

– Tuillo skupuje nie tylko klejnoty zubożałych rodów, ale i księgi.

Tym razem, zdumienie lichwiarza było prawdziwe. Spoważniał.

– Po co ci księgi, dziewczyno? Przygryzła wargę.

– Moja rzecz.

– Nie masz dość złota, aby mnie wykupić z Torre dei Falconi, jeśli Severo dowie się, że złamałem zakaz i rozkaże mnie uwięzić.

– Nie zabronił kobietom posiadać ksiąg, tylko je czytać.

– Masz mnie za głupca? – prychnął. – Po cóż komuś księga, skoro nie może jej przeczytać?

Uniosła hardo głowę.

– Mam kochanka. Ciekawią go sprawy magów, więc chcę mu podarować prezent. Księgę.

Lichwiarz chwilę patrzył na nią badawczo.

– A inaczej go nie zatrzymasz?

– Nie – odparła oschle. – Jest wielkiego rodu i znudzi się mną szybko.

– Znajdź sobie innego – poradził, wykrzywiwszy z drwiną mięsiste wargi. – Kogoś, kto cię pokocha bez podarunków. Przez kogo nie skończysz pod stosem kamieni.

– Chcę tego. I chcę księgę. Przyniosłam złoto.

– A nie przyszło ci czasem do głowy, że dostanę więcej złota, jeśli pójdę do Torre dei Falconi i powiem książęcym inkwizytorom, że pewna młoda panienka postanowiła bawić się zakazaną wiedzą?

– Przyszło. Ale uznałam, że człowiek taki jak ty, nie może wydawać swoich klientów.

– Człowiek taki jak ja? – Lichwiarz zaśmiał się przyciszonym, suchym śmiechem. – Dobrze, więc, panienko. Znajdziemy księgę dla twojego kochanka. Chodź!

Wyszedł zza stołu i zobaczyła, że jest niewysoki. Utykając mocno na prawą nogę, powiódł ją pomiędzy skrzyniami, beczkami i szafami, które szczelnie wypełniały pomieszczenie. Odchylił narzutę w otworze drewnianego przepierzenia i wprowadził Arachne do niewielkiej izdebki. Za łóżkiem, nakrytym spłowiała żółtawą kołdrą, stała masywna dębowa szafa bez żadnych zdobień. Tuillio zdjął haczyk i powoli rozchylił skrzydła. Arachne wstrzymała oddech. Na zwyczajnych deskach stało kilkanaście ksiąg w skórzanych oprawach. Niektóre były duże, formatu folio, z ciężkimi, metalowymi okuciami i napisami tłoczonymi na grzbietach. Większość jednak miała skromne rozmiary, takie jak brewiarz Despiny. Arachne bez namysłu wyciągnęła dłoń ku manuskryptowi w błękitnym safianie, ozdobionemu symbolem feniksa z wielką gwiazdą na czole.

– To atlas? – spytała ze zdumieniem. – Prawdziwy atlas nieba?

Lichwiarz odtrącił jej rękę.

– Złoto – rzekł oschle. – Teraz chcę zobaczyć złoto.

Spoconymi palcami rozsupłała rzemień sakiewki, wysypała monety na łóżko i spojrzała pytająco na gospodarza. Tuillio uniósł brwi.

– Nie sprzedaję na stronice – zakpił. – Wróć, dziewczyno, za rok. I przynieś po dziesięciokroć tyle złota. Wówczas pogadamy.

– Ale ja nie mam tak wiele czasu! – zaprotestowała.

– Więc zmień kochanka – uciął i zamknął szafę. – A teraz idź już. I zabierz to. – Lekceważąco pokazał złote monety. – Moje usługi są kosztowne. Kosztowniejsze, niż sądzisz.

Niemal płacząc z upokorzenia, zebrała złoto do sakiewki i wybiegła na zewnątrz.

* * *

Trzy dni Arachne leżała jak martwa w warsztacie. Nie jadła, nie podnosiła się nawet z posłania. Pucołowata służąca stała długo o świcie pod drzwiami. Skoro nikt nie otworzył, wzruszywszy ramionami, poszła do swoich zajęć i nie wróciła więcej. Sąsiedzi stukali kołatką i usiłowali zajrzeć przez szczeliny w okiennicach, chyba zaniepokojeni zniknięciem hafciarki. Warsztat był jednak zamknięty na głucho i w końcu dali sobie spokój. Tylko żona strzecharza wygłosiła na środku ulicy kilka cierpkich uwag o płochych dziewczętach, które przepadają bez śladu.

Trzeciego dnia Arachne zwlokła się z łóżka. Na zewnątrz krzyczały ptaki. Otwarła wąskie drzwiczki prowadzące do wirydarza. W warsztacie pojaśniało. Znad miski z zaschniętą strawą podniosły się muchy. Wzrok Arachne padł na zwój ciężkiego lnianego płótna o podwójnym splocie. Kupiła je tuż po śmierci matki, choć nie było jej do niczego potrzebne – za kosztowne, aby uszyła z niego coś dla siebie, i zbyt grube dla patrycjuszek, bo te wolały suknie i prześcieradła z najdelikatniejszych materii. Chwilę obracała w palcach krawędź lnu, szacując jego wytrzymałość i ciężar. Potem jednym szybkim ruchem zrzuciła ze stołu motki, igły i barwne szmatki. Rozpostarła na blacie płótno i zwęglonym drewienkiem zaczęła rysować wzór.

Wiosna i lato minęły jej jak we śnie. Kiedy nastały pierwsze przymrozki, zapakowała swoje dzieło w worek i znów ruszyła do Lido di Capra.

Lichwiarz nie okazał na jej widok zdziwienia. Odsunął się tylko, kiedy ruszyła pomiędzy kuframi i skrzyniami prosto do izdebki na tyłach szopy.

– Przynieś lampę – rzuciła przez ramię.

Słyszała za sobą jego niecierpliwe posapywania. Ale kiedy rozwiązała worek i rozłożyła na łóżku płaszcz, ucichł gwałtownie.

W mdłym blasku oliwnej lampki płótno mieniło się srebrem, błękitem i ultramaryną.

– Co to jest? – zapytał słabo Tuillio.

Pochylił się, oświetlił z bliska demona o twarzy młodzieńca. Każde pióro jego rozpostartych skrzydeł wyhaftowano z taką dokładnością, że zdawały się drżeć na wietrze. Płomyk zatańczył i coś zalśniło w srebrnej tęczówce demona – Lichwiarz cofnął się gwałtownie.