Изменить стиль страницы

Kilka głów odpowiedziało skinieniem, jednak większość biczowników trwała w zasłuchaniu. Przeważnie i tak byli zbyt młodzi, by pamiętać, czym były Żalniki, zanim Zird Zekrun zszedł w głąb rdestnickiego przybytku i bogini znikła.

– Wykopcie tedy wokół świątyni doły – mówił w coraz większym uniesieniu pan Krzeszcz – i wrzućcie w nie trupy niczym mierzwę, z której kiedyś zakwitną kwiaty. A w usta każdego z nich włóżcie pestkę jabłka. Kiedyś wyrosną z nich potężne jabłonie, na znak, że bogini przyjęła naszą ofiarę.

Biczownicy pochylili głowy w oznace posłuszeństwa. Jakaś niewiasta rozszlochała się cicho z zachwytu.

– I odtąd zawsze tak będziemy czynili – dokończył pan Krzeszcz. – A teraz idźcie, aby przygotować drogę dla bogini. Czas dobiega końca.

* * *

Zbójca Twardokęsek usiadł ciężko na ławie. Łeb zwiesił, łokcie oparł na stole i tępym wzrokiem wpatrywał się w kopiastą misę kaszy jaglanej. Ochota do jedzenia odeszła go jakoś. Właściwie odeszła go nawet ochota do życia.

Minął szczęśliwie czwarty dzień od zniknięcia Koźlarza. Pomorckie zagony nie kręciły się blisko obozowiska, ale zbójca z wolna dochodził do wniosku, że pomniejszy napad byłby miłą odmianą. Przynajmniej rozerwałby się trochę, łeb komuś czekanikiem rozszczepił, poweselał ździebełko. Bo dowodzenie obozowiskiem nie radowało go ani trochę.

Od samiuteńkiego ranka ganiał jak zając po wygonach. Ledwie koszulę wciągnął, a zawołali go do przystani, gdzie łódź na wodę spuszczano. Potem kolczugi nowe oglądał w kuźniach, w komorze zapasy liczył i młodziaków przepytywał, co do kompanii wstąpić chcieli. Na obiad z kolei zleciała się gromada okolicznej szlachty. Zbójca tak był znużony, że przegnałby ich najchętniej gdzie pieprz rośnie. Ale Narzazek mu podszepnął, iż Koźlarz miał zwyczaj z panami przy obiedzie radzić. Chcąc nie chcąc, musiał Twardokęsek przystać na kompanię. Że zaś panów było sześciu, obsiedli go niczym kruki wisielca. Nie tylko ciągle gadali, ale jeszcze po każdej mądrej przemowie spoglądali na zbójcę znacząco, czekając odpowiedzi. Męka to była, nie obiad. Zbójca spocił się jak mysz i ani pajdy chleba nie zdołał dogryźć. Wszystko rozdziobali.

Ledwie pożegnał szlachciurów, musiał na majdan lecieć i łuczników ćwiczyć. Jak skończył, chłopak przybiegł z gospody przy trakcie, że się Pomorcy do strażnicy zjeżdżają. Zwołano naradę. Narzazek przytargał jakieś mapy, sprowadził kilku znaczniejszych komendantów i wojaków sławnych i aż do zmierzchu dręczył zbójcę rozważaniami, jakie nowe łajdactwo szykują Pomorcy. Nawet Kostropatka przylazł, choć miał dość rozumu, by nie kłapać gębą. Wreszcie rozeszli się – z niczym – ale na zbójcę już czyhał Cherchel, któremu się marzyła nowa wyprawa na południe.

Twardokęska straszna gorycz zdjęła. Niby Cherchel miał rację. W obozowisku była mnogość narodu, a zapasów nie dostawało. Jednak zbójca wierzył, że kamraci poczekają trochę na niego i nie ruszą, póki się książątko nie przywlecze z powrotem na Półwysep. Tymczasem jeszcze za poprzedniej bytności w obozowisku bard pobratał się z wiergowskimi kowalami i zachwycił wielkimi okutymi wozami. Dobrał sześć tuzinów pleczystych drabów spomiędzy Leśnej Straży. Włóczył się z nimi po okolicy, ćwiczył i musztrował. Teraz zaś tylko przebierał nogami, aby pociągnąć na południe i sprawdzić, jak się spiszą w pochodzie. Ani myślał czekać, aż się zbójca od obowiązków wymówi.

Zbójca kolejny raz przeklął własną głupotę. Jakby się nie dał Koźlarzowi skusić zaszczytem i komendą, jutro o świcie ruszałby z kamratami na gościniec. A tak nie mógł nawet ugasić żałości gorzałką. Onegdaj dwóch młokosów łby sobie poszczerbiło szablami, spiwszy się pierwej, więc ich z Twardokęskowego rozkazu oćwiczono na majdanie za niesubordynację. Nadto zbójca jak nim jeszcze pierwsza cholera trzęsła, pijaństw wszelkich zabronił, a wódkę całą do morza wylać kazał. Ani mu przez myśl przeszło, że Szydło złośliwie rozkaz wypełni i do ostatniej kropli osuszy zbójeckie zapasy.

Skrzypnęły otwierane drzwi. Twardokęsek nie podniósł głowy.

– Czego? – ryknął z niechęcią.

– Oj, nie dopisuje humorek, nie dopisuje – ozwał się od progu rozradowany głos Bogorii.

Przez moment zbójca miał ochotę go zabić.

– Gadali mi ludzie, jak was książę nagrodził i zaufaniem obdarzył – ciągnął Bogoria, przysiadając się bez ceremonii. – Fiu, fiu, komenda nad całym naszym lipnickim obozowiskiem. Nic, tylko powinszować.

– Dajcie wy mi spokój z takim zaszczytem! – prychnął zbójca.

– No, honor przecie wielki. – Szlachcic wydął wargi, niby to z podziwem, lecz z miny dawało się zgadnąć, że kpi. – Dobrze ludzie powiadali, że was zeszłej zimy zbójeckim hetmanem obwołali. Może być, że wielkim panem zostaniecie, po prawicy naszego księcia będziecie zasiadać.

Twardokęsek spojrzał na niego spode łba.

– Czemu nie? – zdziwił się fałszywie Bogoria. – Wojna niejednej pięknej fortunie dała początek, a wyście wojownik przedni, nadto zwajeckiej kniahinki druh. Ponoć się będzie nasz książę z nią żenił. – Popatrzał bystro ku zbójcy.

Ten tylko wzruszył ramionami. Nie miał ochoty gadać z Bogorią o Szarce.

– Et, markotni dzisiaj jesteście jako baba stara. – Szlachcic zniecierpliwił się. – A ja z dobrego serca szmat taki się wlokłem, by was w potrzebie wspomóc, zagadać, trunkiem pokrzepić. No, aleście może za bardzo wyrośli, aby się ze starym kamratem napić?

– Gorzałki nie mam – burknął zbójca choć coś mu mówiło, że Bogoria wie dobrze o jego rozkazie i drażni się tylko.

Nie omylił się.

– Toć was poratuję. – Szlachcic rozpromienił się. – Kiep byłbym, a nie szlachcic, gdybym druha o suchym pysku zostawił. Kazałem baryłeczkę pod chatę podtoczyć.

– Pić zakazałem.

– No, nie może być? – Bogoria zdumiał się nieszczerze. – Jakże tak? Wy? Sławetny zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy?

Zbójca zezłościł się nieco.

– Ot, zwyczajnie. Tutaj dużo narodu w kupie siedzi, wszyscy pod bronią, tedy o zaczepkę łatwo. A jak trzeźwi będą, jeden z drugim pomyśli, nim łby sobie poszczerbią. Bo burd też zakazałem. A co? Nie będą mi tu bruździć. Spokój ma być. A jeśli nie, baty dawać każę na gołe zadki. Szlachcic nie szlachcic. Mnie tam wszystko jedno.

Bogoria ze spokojem wysłuchał zbójeckiej perory. Tylko drobny, ironiczny uśmieszek nie schodził mu z gęby.

– A gdzie swoboda? – zadrwił na końcu. – Gdzie dusza wasza zbójecka?

– W dupie mam swobodę! – prychnął zbójca. – Przecie tu jak w mrowisku. Kłębi się wszystko, kotłuje. Wciąż się kłócą, nieustannie chcą czegoś. Narady jakieś czynią, gości zapraszają. Żyć mi się odechciewa od nieustannego zamętu. Niech choć porządek będzie, bo przyjdzie się obwiesić.

– Całą zimę obiecywał książę, że z wiosną zacznie się wojowanie – odezwał się poważniej szlachcic. – Tedy się ludzikom ręce z niecierpliwości trzęsą.

– A co mnie czynić, skoro książę precz popłynął? – zapytał posępnie zbójca. – Tylko za mordę ich dzierżyć, żeby się z nudów nie powybijali.

– No, myślę sobie – szlachcic podrapał się po głowie – że nie utrzymacie ich w ryzach. Słoneczko mocniej przygrzewa, więc chciałby się człek zabawić. Sami wiecie. Pohulać ździebko po trakcie, pomorckich łbów naszatkować, z dziewkami się połajdaczyć…

Twardokęsek przełknął ślinę.

– Książę zakazał drażnić Pomorców. Mamy na rzyci siedzieć do jego powrotu.

– Kiedy morze niespokojne wiosną. – Bogoria zacmokał językiem. – Nie wiedzieć, ile przyjdzie czekać. Może i miesiąc.

Zbójca poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku ze zgrozy.

– Przecie nie będziecie się tutaj taki szmat czasu marnować – ciągnął dalej szlachcic. – Skapcaniejecie bez nijakiego pożytku. A mnie tak przez łeb przeszło… Widzicie, szykuje się w Wilczych Jarach okazowanie. Pomorce przegląd robią – wyjaśnił, bo zbójca tylko potrząsnął głową na znak, że nie pojmuje. – Całe pospolite ruszenie ściągnie do Czymborskiej Debrzy. Można by się przy tym nieźle zabawić. Nie żeby książęcy rozkaz łamać – zastrzegł się szybko. – Co to, to nie. Ale jakby tam Pomorcy naszych bili, a wy byście przez przypadek z ludźmi w pobliżu stali, grzech byłby ziomków nie wspomóc, czyż nie?