– Co bym miał nie pomnieć? – Pan prychnął niecierpliwie. – Zeszłego lata dziewkę młodą pojął. I gracko się uwinął, bo dwóch niedzieli nie będzie, jak nas na chrzciny prosił, zbereźnik stary!
– Gadał, że mu żona młoda a synowskie narodziny trzy tuziny lat z ramion zdjęły.
Podstarości przymrużył oczy. Spoglądał ponad ramieniem gospodarza na zamorskie frukty, rozstawione na stole, i znać było, że go coraz większa oskoma bierze. Gospodarz nie kwapił się jednak z poczęstunkiem, więc Chabina przełknął ślinę, mlasnął językiem i mówił dalej:
– Z czterema pacholikami na okazowanie pociągnął, wcale się Pomorców nie sromał. Jestem, gadał, szlachcic z dziada pradziada prawy i miecz zdolen udźwignąć. Zatem winienem kniaziowskiego rozkazu słuchać.
– Przecie on jest artretyk! – nie zdzierżył podkomorzy. – Z łoża już nie złazi. Żonka go siemieniem poi i kaszką jęczmienną pasie, bo zębów nie ma.
– Do siwuchy zębów nie trza. – Podstarości znacząco postukał pustym kubkiem w stół i gospodarz szybko napełnił naczynie. – W pochodzie gorzałkę żłopał jak smok. Nawet na konia siadał. Niezadługo, bo się krewniacy zlękli, by mu coś w grzbiecie od wysiłku nie pękło. Stary się po trochu krygował, że mu zabawy bronią. Ale jak go na wóz z ladacznicami pokładli, rad był wielce. Aż się dziwowały, skąd w opleśnielcu starym podobna krzepkość. Młodzi też w głowę zachodzili, mości podkomorzy, bo stary płótno kazał z furgonu zwinąć i w biały dzień, bez nijakiej sromoty…
– Starczy. – Podkomorzy skrzywił się niechętnie. – Wiem, co się o ojcu Bogorii na odpustach gada.
– No – podstarości odchrząknął z zakłopotaniem – w Czymborskiej Debrzy wygramolił się stary z wozu. Dziwki mu wstążki krasne na puklerzu zamotały, że niby pod ich godłem w rycerską potrzebę rusza. A gdy go pachołkowie wreszcie na szkapinę wsadzili, to całe kurestwo powyłaziło na łozinę, co gęsto skraj jaru porasta. Darły się do niego panny, rękoma machały. Aż Pomorcy poczęli się źlić i grzywnami grozić, że niby kniaziowski rozkaz na pośmiewisko wystawia.
– Słusznie – mruknął podkomorzy. – Ja bym tę całą hałastrę na cztery wiatry rozpędzić kazał, a prowodyrów do wieży wsadził. Reszcie na przestrogę.
– To dopiero początek był. – Chabina puścił mimo uszu pogróżki. – Stary wjechał na błonie, choć łeb mu się od starości trząsł jako kurzęciu. Jak się dziwki doń mizdrzyć i rzękotać zaczęły, szarszuna dobył i chyba próbował parat nim złożyć. Tyle że mieczysko było iście katowskie, dwuręczne, pradawne i pewnikiem gdzie ze strycha dobyte. Ledwie do pasa je dźwignął. Potem go żeleźce precz przeważyło.
– A szelma! – Podkomorzy zarechotał mimowolnie. – Dobrze, że grunt od wiosennych roztopów namókł.
– Kark sobie skręcił – wyjaśnił sucho podstarości. – Nie dychał, kiedy go pachołkowie z ziemi podnosili.
– Ile dni temu? – Podkomorzy znów poderwał się ze stołka i począł z wielką irytacją chodzić po izbie.
– Ze cztery będzie – Chabina porachował szybko na palcach. – Bo nas trzy dzionki ta pomorcka zaraza wedle Czymbora przytrzymała.
– Bogorię musiała dojść wieść o ojcowym skonaniu. Pewnie krąży pod pomorckimi strażnicami jako pies wściekły.
– A skądże mnie wiedzieć – podstarości popatrzał chytrze – co się we łbie Bogorii roi, któren jest zdrajca i zbój podły, hę? Przecie nie podejrzewacie chyba, że się z nim cichaczem schodzę i zmawiam?
– No, nie krygujcież się, mości Chabino! – żachnął się podkomorzy. – Trzy dni żłopaliście ze szlachtą gorzałkę w Czymborskiej Debrzy. Musiało się wam niejedno o uszy obić. Tedy mówcie, czym się okazywanie skończyło. Jako przyjaciel was proszę.
– Pomorcy kazali znieść trupa z pola. – Podstarości pogładził się po brodzie, mile ujęty ostatnim zdaniem. – Pilno im bardzo było. Nawet modlitw żadnych odprawować nie pozwolili. My się też nie dopraszali, rozumiejąc, że nie chciałby stary, aby nad nim pomorckie hymny klecha zawodził. Tyle że duch w narodzie podupadł niezmiernie…
– I była, zgaduję, sposobność dobra, aby go na nowo umacniać i krzepić? Spichrzańską siwuchą.
– Dopiero popod wieczór, bo Pomorce lustracyjej przerwać nie pozwoliły. Wszystkich owa niesprawiedliwość po równo rozjątrzyła, chudopachołków i posesjonatów. Choć tych ostatnich niewielu do Czymborskiej Debrzy przybyło. Kto jeno mógł, ten się od okazowania wykpił. Aż Pomorce kpili, że ani chybi na panów pomorek spadł okrutny. – Zarechotał cokolwiek zgryźliwie, gdyż nie bardzo wierzył w puchlinę, która srodze trapiła pana podstarościego akuratnie w czas szlacheckiego zjazdu. – Strach, czy duszność na Wilcze Jary nie przyszła albo morowe powietrze znad bagien.
– Jak to z wiosną. – Podstarości udał, że nie pojmuje przytyku, i ostrym spojrzeniem przywołał Chabinę do porządku. – Zwyczajna rzecz.
– W godzin kilka przyjrzeli się Pomorce naszym ochotnikom dostatecznie – podjął skwapliwie szlachetka. – A stawiła się w Debrzy menażeria takowa, że podobnej i w spichrzańskim zamtuzie nie znajdziecie. – Rozcapierzył palce i jął liczyć z namaszczeniem: – Chromych dobre półtora tuzina i ślepców paru albo jednookich. Dwóch karłów plugawych, garbaty, jąkała i jednouchy. I nawet jeden idiota. Pachołkowie go na żelaznym łańcuchu przywiedli, bo jak miał fantazję, ludziom się wilczym obyczajem do gardła rzucał i kąsał okrutnie. Tego dopiero w samej Czymborskiej Debrzy z postronka spuszczono. Słudzy miecz mu przypasali i kubrak paradny na grzbiet włożyli. Wcale przytomnie spoglądał, jak mu włosy przygładzili i przyodziali chędogo. I może przeszłaby rzecz cała bez rozgłosu, ale kiep jakiś gorzałki mu zadał dla uciechy. A chłopak się okazał do pijaństwa niewprawny…
– I spać się popod wozem ułożył, za nic panom szlachcie koncept zepsuwszy? – odgadł zgryźliwie gospodarz.
Chabina potrząsnął głową.
– Najpierw oczy mu w słup stanęły i cały zesztywniał jako dyl, tylko mu grdyka po szyi chodziła w tę i we w tę. Ale spokojny był i radował się jako dziecię, bo mu chorągiew w ręce starsi włożyli. Powiadali, że bezpieczniej, aby żelaza w rękach nie miał, jakby go szał ogarnął. Ale srodze się omylili.
– Czemuż niby? – zdziwił się gospodarz.
– Dajcie dokończyć! – zeźlił się Chabina. – Głupek bardzo pięknie jar przejechał. Aż się ludzieńkowie dziwowali, skąd u niego postawa tak godna i wejrzenie pańskie. Ale potem, kiedy pomorckiemu dowódcy w gębę z bliska zajrzał… – Zacmokał wargami. – Popatrzcież, mości podkomorzy, jak się natura szlachetna potrafi odezwać, chociażby w szaleńcu. Aniśmy się bowiem obejrzeli, jak konia spiął i prosto na pomorckiego komendanta runął, chorągwi przeciw niemu kiejby kopii nastawiwszy. A była przy niej żerdka dobrze naostrzona.
– Nie mówcież! – Podkomorzy sapnął z ekscytacji. – Nikt mu drogi nie zabiegł?
– Frejbiterzy ze zdumienia jakby w ziemię wrośli. Wariat był już prawie na szczycie pagórka, skąd się pan komendant paradzie przypatrywał. Wtedy jeden ciura, widać od innych przytomniejszy, w łeb głupka czekanem trafił. Zrobiło się zbiegowisko wielkie. Pomorcy chłopaka do ziemi przydusili, że ani zipnął. Zdjęli mu ze łba przyłbicę, a piękną miał, w żabi pysk skrojoną i białą kitą przybraną. I wtedy się pokazało, że się pod zasłoną ze szczerego serca śmieje. Iście baranim głosem a głupkowato. Wykładacie sobie?
– Zwyczajna rzecz między furyjatami. – Gospodarz wzruszył ramionami. – W jednej chwili przychodzą od szału do wesołości. Przy tym w gniewie siła w nich takowa wstępuje, że mógł Pomorca na miejscu zadźgać. Zdrada prawdziwa żelazo podobnemu szaleńcowi w garść wetknąć.
– Coś tam o zdradzie gadali – przyznał pogodnie podstarości. – Osobliwiej kapłan Zird Zekruna, co się z Pomorcami przywlókł. Chciał biedaka końmi włóczyć i ćwiartować. Gadał, że trzeba przykład dać innym zdrajcom. Ale nie podobał się ów pomysł nawet frejbiterom. Rozumieli, że nie był to mord skrycie zgotowany, jeno zwyczajny trafunek. Gdy służbę wypytano, okazało się, że jest on chłopina sierota, przy tym od dziecięctwa obłąkany. Na koniec komendant rozkazał go na nowo w łańcuchy zakuć, a iżby się więcej samopas pomiędzy ludźmi nie pętał, opiekuna mu pomiędzy starszyzną naznaczyć. Pomiędzy pomorcką starszyzną – dodał, widząc, że gospodarz chciwiej nadstawia ucha, bo było podobne opiekuństwo gratką smaczną i wielce zyskowną.