Изменить стиль страницы

Ani za rok, ani za dwa, pomyślał drwiąco pan Krzeszcz, ani za lat tuzin nie będziesz, dziewko, we dworcu rozkazywać. Kiedy przymknął oczy, prawie ją widział, jak budzi się dzisiaj w niziutkiej komnatce tuż pod krytym łupkiem dachem, gorącej latem i wyziębłej zimą, gdzie nie mieści się nic prócz wąskiego łóżka, skrzyni malowanej w kwiaty jabłoni, niskiego zydla i miedniczki.

Ochlapuje pospiesznie twarz, czerwoną i opuchniętą, bo znów przez całą noc dusiła poduszką płacz, i stara się nie dostrzegać wielkich błękitnych much na powierzchni wody. Przez chwilę siedzi nieruchomo na stołku, z bosymi stopami ułożonymi równo na sosnowych deskach, i przesuwa w palcach modlitewne paciorki.

Dziewczyna nie modli się jednak. W dziwnym porannym odrętwieniu wspomina tuziny podobnych poranków, te kilka minut wykradzionych dla samej siebie, zanim służebne zaczną pokrzykiwać głośniej od studziennego kołowrotu, a pstry kogucik rozedrze się chrapliwie z wieżyczki przy bramie. Wówczas narzuci fartuch na siermiężną suknię i zbiegnie po wąskich schodach, popędzana stukotem podkówek wysoko sznurowanych trzewików. Dziewki pokłonią się z uszanowaniem, wystarczająco nisko, aby ukryć szyderstwo. Lecz w ich oczach, wielkich jak u jałówek i po chłopsku bezmyślnych, szlachcianka zobaczy coś jeszcze prócz uniżenia. Nieznaczny pokost pogardy dla panienki ze dwora, która z własnej chuci uczyniła się im równą. Bo przecież nie tylko w jej okno stukano po zmierzchu i nie ona jedna słuchała zaklęć szeptanych na sianie słodkim od zapachu macierzanki.

Służebne nic nie mówią i z uniżeniem chylą głowy. Ale wiedzą bardzo dobrze, że ta historia wydarzyła się już wiele razy i zawsze miała ten sam koniec. Czekają więc cierpliwie, aż wreszcie zobaczą tę hardą panienkę ze dwora, jak przemyka się wśród dogasających cieni pomiędzy jabłonkami, niską ścieżką na skraju lasu, żeby wybłagać od ślepawej babki odrobinę czerwonego proszku, który zabija płód, zanim żywot wydmie się i wysklepi.

Szlachcianka również milczy i nie skarży się ani słowem. Zdradzają ją czerwone, opuchnięte obwódki oczu. I ów gest, którym splata palce na brzuchu. Dłonie pamiętają, choć dziewczyna usiłuje zapomnieć i ze wszystkich sił odpycha myśli natarczywe jak żółte podwórzowe kundelki, które przybiegają do niej po resztki pańskiej wieczerzy. Sama także czepia się ochłapów.

Siedzi w czeladnej izbie, nieświadoma niechętnego zmarszczenia brwi klucznicy, gdy wrzeciono zbyt długo zamiera w jej dłoniach, nasłuchując tętentu koni na dziedzińcu. Czeka – aż wreszcie jej kochanek stanie na progu, wysoki i smukły w ciemnym obramowaniu ościeżnicy, ze śmiechem przyczajonym na dnie gardła, gotowym wybuchnąć bez powodu, tylko dla niej. Oddałaby tak wiele za jedną chwilę dawnej beztroski, żeby podszedł do niej jak kiedyś, tamtego dnia, gdy wplótł dziką różę w jej włosy. Wsunęła kwiat pomiędzy kartki matczynego modlitewnika i czasami o świcie wyjmuje go, obraca w dłoniach. Wypłowiałe płatki kruszą się w palcach, lecz dziewczynie wydaje się, że wciąż czuje nikły zapach krzewów, które rozkwitały duszno wokół dworu, kiedy panicz pierwszy raz zastukał w jej okiennicę.

Pan Krzeszcz otworzył oczy, odpędzając wizję. Przez chwilę było mu niemal żal tłustej dziewczyny, ale przełknął ślinę i bez słowa począł grzebać w kuferku. Kiedy wysupłał obrączkę wysadzaną kolorowymi szkiełkami, usłyszał jej westchnienie, płytkie i świszczące.

– Beryl, magnes i koral – rzekł, wciskając jej w dłoń błyskotkę.

– Beryl, magnes i koral – powtórzyła z namaszczeniem.

– We włosy ją panna wpleć albo za stanikiem noś – poradził szorstko. – Przy samej skórze, własnym ciepłem ogrzewaj. A tutaj masz napar, z czystej źródlanej wody uwarzony przy rosnącym księżycu. – Podał jej flaszeczkę z odrobiną mętnego trunku. – Krwi miesięcznej przymieszaj dla większej mocy. Część większą ukochanemu zadaj, wzywając mocy Kwietnej Panny, aby cię w nieszczęściu poratowała i od hańby ustrzegła. Co zostanie, w studnię lej dla czaru umocnienia. Jeno się, dziewczyno, strzeż, aby cię przy tej robocie języki oszczercze nie oglądały. Bo choć w ziołach tych i kamuszkach żadnej wiedźmiej mocy przeklętej nie masz, jeno natury siły szlachetne a dobroczynne, przecie kapłaństwo wielce krzywo na nie spogląda.

– Szlachcianka jestem! – Dziewczyna wyprostowała się dumnie. – Nie masz takowego prawa w Żalnikach, aby mnie mieli o wiedźmienie przed starostą badać i mękami straszyć.

– Nieledwie dwie niedziele przeszły – powiedział cicho – jak wedle Blwocinnej strugi dwie białki Pomorcy za wiedźmienie kaźnili. Choć panie były we dworach, a na mękach wszystkich bogów na świadków wzywały swej niewinności.

Wydało mu się, że jej twarz pobladła pod czerstwą wiejską opalenizną. Nic jednak nie rzekła, odwróciła się tylko na pięcie. Doskonale nieświadoma wiosek i dworców, które czarny mór wyludnił i miał jeszcze wyludnić za przyczyną pana Krzeszcza, ruszyła ku domowi pomiędzy rzędami topoli. Poranne światło wyzłacało jej włosy, rzucało pod nogi migotliwe, przesiane przez listowie refleksy. Zerwała garść złocistych jaskrów, wplotła we włosy. Przez kilka chwil, nim przeszła pod podkową zawieszoną we dźwierzach dla odstraszenia złego losu i zniknęła w ciemnej sionce, jej twarz, wygładzona i rozjaśniona od nadziei, była prawie ładna. W sadzie kwitły jabłonie. Panienka nie przeczuwała nawet, bo nie mogła przeczuć, że tej jesieni owoce przygną gałęzie do ziemi, lecz nikt nie zdoła ich oberwać.

Minie pięć niedziel od odjazdu wędrownego aptekarza, zanim szlachcianka uwarzy napar z dziewanny, hyzopu i czarnopłocha i wleje do studni resztki napoju, do którego przymieszano trupiego jadu. Potem będzie patrzyła, jak jej kochanek pokrywa się czarnymi strupami, wyje od gorączki i przeklina jej imię. Nim jeszcze kostucha zabierze go wraz z rodzicem, pachołkowie cisną pannę Ciemiężycę do ziemnego loszku, będą szarpać cęgami i palić ogniem, póki nie przyzna się, że jej pomsta i nienawiść sprowadziły do dworca pomór i zagładę. Nie zdołają jednak wyrwać z niej tajemnicy studni i kiedy wreszcie czeladź powlecze ją na stos pośrodku podwórca, poprzez dym i cierpienie zobaczy nad nimi, nad głową każdego z domowników i chłopstwa, co się zbiegło z okolicznych siół, aby oglądać zagładę wiedźmy, połyskliwe płomyki zarazy.

Nikt z nich nie będzie pamiętał o aptekarzu, który późną wiosną zawitał do dworzyszcza na swoim wózku przyprzężonym do dychawicznego osła.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Zbójca Twardokęsek opadł na wonną, nagrzaną trawę. Nad nim świeże brzozowe listeczki drżały na wietrze, a słoneczne światło przesączało się pomiędzy nimi, znacząc murawę roztańczonymi cętkami.

– Ech, cudności – westchnął, obejmując swoim zachwytem po sprawiedliwości ciepły poranek, sad za dworcem krewniaków Pleskoty, zapach ziół, brzozowe listeczki nad głową oraz krągłe piersi niewiasty, która pochylała się nad zbójcą, wodząc po jego piersi źdźbłem trawy.

Osada rodowców Pleskoty była maleńka, liczyła nie więcej niż tuzin dymów, i zagubiona pośrodku lasów, z dala od wszelkich szlaków. Jednak po pamiętnych chrzcinach zbójcę podejmowano tam z wielką serdecznością. Kiedy tylko zajeżdżał na podwórze, gospodarz wybiegał mu na spotkanie z gąsiorem syconego miodu albo dzbanem przedniej dereniówki. Potem przez dni parę karmiono go i pojono z ową rozpasaną żalnicką gościnnością, która kazała wilczojarskiej szlachcie rozbierać mostki na groblach, aby się przybysz przedwcześnie z biesiady nie wymknął.

Po prawdzie nie inaczej było w wielu innych dworcach, z każdym szczęśliwie przeprowadzonym konwojem rosła bowiem na pograniczu sława zbójeckiego hetmana, jak coraz powszechniej nazywano Twardokęska. Ale tylko tutaj przyjmowano go jak swojaka. Nikt nie pytał o Szarkę ani nie kazał sobie prawić, jak żalnicki książę jednym ciosem Sorgo odwala trzy pomorckie łby. Mógł dzień cały przesiedzieć w chłodnej sionce, bez słowa popijając piwo, albo wyjść z rana w pole, aż do zmierzchu orać z innymi, prowadzić dwa cierpliwe siwe wołki i wciągać w nozdrza zapach wilgotnej wiosennej ziemi, rozgarnianej pługiem w równe skiby. Wedle humoru. Mógł tkwić wieczorem w czeladnej, a maleńkie, płowowłose dzieci gospodarzy garnęły się do niego, prosząc, aby opowiedział im bajkę o wielkim żmiju, który mieszkał niegdyś w Górach Żmijowych i skamieniał w kształt poszarpanej turni. Ale mógł też ćwiczyć się na majdanie z fechtunku na ostre lub do cna zaprószyć łeb gorzałką i biegać po lesie. Nikt się nie krzywił ani słowa złego nie powiedział.