Na dwór natknął się wczorajszego wieczoru i wylazł prosto na dziedziniec, strudzony wędrówką i przygięty pod ciężarem aptekarskiej skrzyneczki. Aptekarz napatoczył się znienacka kilka tygodni wcześniej. Korpulentny człowieczek w cechowym kapeluszu i czerwony na policzkach od ziołowej wódki wylazł ze swym osłem wprost na polankę, gdzie obozował pan Krzeszcz. Rychło weszli w komitywę, w czym niemało zaważyła ziołowa nalewka. A tuż nad ranem pan Krzeszcz poderżnął aptekarzowi gardło tak zmyślnie, że ten nawet ocknąć się nie zdążył z pijackiego snu.
Szlachcic skrupulatnie przetrząsnął skrzynki i sakwy, nie znalazłszy wszakoż nic, prócz noży, cążków, kilku pożółkłych urynałów i smrodliwego ziela. Byłby pan Krzeszcz cały ten kram dziadowski w ogień cisnął, gdyby nagle nie tknęło go przeczucie, kiedy pośród aptekarskich specjałów znalazł dokładnie taką flaszkę, w jaką nabrał trupiej wody z Trzęsawiska Moru. Głos bogini w jego umyśle naglił, domagał się zagłady. Pojął, że zesłała mu przebranie, aby tym łatwiej mógł rozsiać jej pomstę po całych Żalnikach. Nadział więc kapelusz, ozdobiony cechowymi znakami, i ruszył w drogę.
Ledwie panny służebne rozpoznały profesję gościa, piszcząc z radości, powiodły go do czeladnej. Płowowłosa szlachcianeczka siedziała przy kołowrotku. Jej dłonie migały chyżo u wrzeciona, czerwone, o nieledwie chłopskich grubych palcach, i pan Krzeszcz zrazu wyrozumiał, że nie była dziedziczką we dworze. Nie odezwała się ani słowem. Zerkała tylko łapczywie spod opuszczonych powiek, kiedy pan Krzeszcz pokazywał kolejne cuda – żabi kamień, czyli remedium niezawodne przeciwko wszelakiej truciźnie, czarom i puchlinie, skórę amfisbeny, węża dwugłowego, która odpędzi gadzinę jadowitą, jeśli ją jeno człek roztropny popod progiem domostwa zakopie, beryle zielone, co matrony ciężarne od poronienia chronią, mężom zaś w wojennej potrzebie męstwa dodają.
– Bo to wiecie, panny – gadał – bezoary są nic innego, jeno łzy jelenia z najdalszych krańców Turzni. Onże zaś jeleń, kiedy go starość zmoże, nad jamy ziemne lezie, gdzie się gnieżdżą żmije a węże jadowite. Wyciąga je z jamy i pożera, póki sił starczy, potem zaś w strumień wstępuje z wodą wartko płynącą i rzewliwymi łzami płacze, aż zeń ze łzami cała trucizna wyciecze. Wnet też cały cudownym sposobem młodnieje, z łez zaś kamień się formuje, z warstw się jako cebula składający. – Tutaj pan Krzeszcz wydobył zza pazuchy jeden z owych bezoarów i podał go najkształtniejszej z posługaczek, aby nożykiem poskrobała.
– Tu ninie nie bezoary potrzebne, ale ekstrakt pewny na przywrócenie panieństwa, przeszłej niedzieli nadwątlonego okrutnie przez jaśnie panicza za gumnem w stodole! – zarechotała od pieca piersiasta kucharka.
Pan Krzeszcz niby tylko garniec z żurem bliżej przysunął, lecz dobrze widział, jak twarz tłustej szlachcianeczki u kołowrotka skurczyła się i zbrzydła.
Dojadał właśnie, gdy w sionce zaszurało coś, a bury kot prysnął od progu jak zmieciony wichrem. Panieneczka wsunęła się głębiej w mrok pomiędzy ścianą i stertą drew na opał. Dziewki naprędce rozbiegły się po kuchni, porzucając na stole wiązki bobrownika, macierzanki, koczanka i garść miodowych ciasteczek z płatkami róży z tajemnym znakiem wypisanym od spodu piórkiem.
Gdy we drzwiach stanął młody panicz, w izbie aż pojaśniało. Błyszczały purpurowe guzy przy kołpaku i tkany srebrną nicią pas, lśniły przy kubraku sute szamerunki i perłowe aplikacje. Szare oczy chłopaka też błyskały bezczelnie spod opadających na twarz kosmyków jasnych włosów. Dziedzic rozejrzał się z jawną pogardą, uciął puginałem kawał jałowcowej kiełbasy znad komina i przysiadł śmiało na stołku obok pana Krzeszcza. Służebne zachichotały głupawo i zaraz zmilkły pod karcącym wzrokiem klucznicy.
Tymczasem panicz bez ceremonii grzebał w skrzynce medyka. Pan Krzeszcz ślinę szybko przełknął i odwrócił wzrok. Ani myślał swoich specyjałów bronić, rozumiejąc, że za podobną bezczelność grzbiet mu kijami otłuką albo do ciemnicy rzucą.
– A ziele mencholiki macie? – Szlachcic uśmiechnął się krzywo.
Głos miał wciąż po młodzieńczemu piskliwy, ale wyniosły.
– Co bym miał nie mieć? – Pan Krzeszcz z ulgą począł gmerać w zakamarkach kuferka.
Wprawdzie za nic nie potrafił wspomnieć owego ziela, ale doświadczenie podpowiadało mu, że na podobne żądania wystarczy badylek jaki mocno obsuszony albo i zwyczajnej trawy źdźbła pokruszone, byle w słojeczku alabastrowym, kosztownym. Miał ich niemałą liczbę nagotowanych na dnie skrzynki.
– Nie za wiele tego. – Szlachcic potrząsnął flakonem, odkorkował i przesunął pod nosem. – Myszowymi bobkami jedzie. A drogo sobie policzycie za ono remedium?
Pan Krzeszcz podrapał się po karku, poprawił cechowy kapelusz i pokornie powiedział:
– Wedle spichrzańskich murów za dwa grosze szczyre kupione. Ale jaśnie paniczowi darmo oddam. Niechaj mocą wszelaką służy a wspomaga.
– Nie dla mnie ono – odparł lekko chłopak. – Pannie Ciemiężycy raczej przystoi jako alegorya cnót pokornego serca popod powłoką ukrytych grubą a mizerną. Wiele alchemicy w księgach o tym ziółku piszą i zaletach jego, bo za dnia urok skrywa i w kształcie ohydnym tai, nocką za to jego kwiat w pełnej krasie rozkwita. Prawie jako nasza panna Ciemiężyca! – Ze śmiechem rzucił jej flakonik na podołek.
Któraś z posługaczek zachichotała piskliwie. Szlachcianeczka upuściła wrzeciono i ze zdławionym krzykiem wybiegła z czeladnej. Panicz rechotał długo a plugawie. Potem gorzałki zawołał, ucapił wpół najładniejszą służebną i wyciągnął ją na podwórzec.
Głupiaś, panno, pomyślał z niechęcią pan Krzeszcz, patrząc na płowowłosą szlachcianeczkę, która stała przed nim w brunatnej domowej sukni, z rękoma splecionymi na piersi. Nie trza się było w amory bawić, panicza w alkierzu przyjmować, licząc, że ci się od cudzołożnej przygody dola odmieni.
– Czegóż panna o zaranku biega? – zagadnął. – Kury ledwo piać poczynają.
– Prośbę do was mam serdeczną. – Dziewczyna wcisnęła mu w dłoń przybrudzony gałganek, w którym dawało się wyczuć kilka monet.
Bardzo drobnych monet, spostrzegł pan Krzeszcz, który potrafił po brzęku nieomylnie odróżnić miedziaka od książęcego grosza.
– A omywania w wodzie z młyńskiego koła spływającej próbowała panna? – spytał pobłażliwie. – Pono dla przywrócenia miłości utraconej wielce pomocne. Trza się u świtania na czczo obmywać i po trzykroć za słonkiem obracać a słomkę połamaną za się rzucić.
– Nie dręczcież mnie. – Dziewczyna pochyliła się ku niemu, przyciskając do piersi złożone ręce. – Wszystkiegom próbowała. Do babkim chodziła i zioła od niej brała, lubystkęm mu w napój kładła i włosy własne spalone w chlebie podawała. Na darmo wszystko. Trzy niedziele przeszły, jak u mnie ostatni raz był. A teraz śmieje się i przy ludziach szydzi.
– A pani dobrodziejka?
– Chce go z kasztelańską dziewką swatać, choć ona na gębie kaprawa i z usposobienia wściekła. O, nie tak by było, gdyby się mój ojciec z wojny drzewiej wrócił! – Wyprostowała się, jej oczy zaświeciły gniewnie i przez chwilę pan Krzeszcz rozumiał, jaka mogłaby być, gdyby nie złamały jej ubóstwo, praca niemalże służebna i krewniacza litość.
Pokiwał głową. W całych Żalnikach niemało szlachty przyszło do nędzy po tym, jak nastało pomorckie panowanie.
– Wiele tutaj gadają o kasztelanki wianie i zaszczytach, co spowinowacenie ono na ród nasz niechybnie ściągnie. A co to za honor wielki? – syknęła napastliwie. – Jej ojciec wagant był czysty, jak się tu przypałętał, bez miana, bez dobytku, bez godności żadnej. A jak się przywlókł, tak i precz pójść może. Jeno sposobu mi trzeba. Berylu, magnesu, by serca złączyć, koralu, co domowe kłótnie uśmierza, dziewanny, hyzopu i czartopłocha.
– O niełatwą rzecz panna prosisz. – Pan Krzeszcz obrócił w palcach gałganek i monety zagrzechotały słabo. – Niełatwą i nietanią, bo nie dostaniesz jej za garść miedziaków w jarmarcznej budzie.
– To wszystko, co mam! – Dziewczyna szarpnęła głową. – Nic więcej ze mnie wydobyć nie zdołacie, chyba że tę obrączkę, co mi ją ukochany zostawił. Ale tyle wam powiadam, żebyście przyszłej wiosny w nasze strony na nowo przyjechali. Bo niech się jeno wszystko wedle mojej myśli obróci, a za rok panią we dworcu będę. Nie zabędę łaskawości, którą mi w potrzebie okazujecie.