Był jednak pewien, że zanim lato dobiegnie kresu, Iskra przyjdzie do niego. A tutaj, w trzewiach Hałuńskiej Góry, Mroczek nie cofnie się przed jej dotykiem.
Kiedy zbójca chciał skręcić ku rebelianckiemu obozowisku, wiedźma pchnęła go ku ścieżce na szczycie nadmorskiej skarpy, tak porośniętej szorstką turzycą, że prawie niewidocznej. Nikt nie poszedł za nimi. Tylko nietoperze kołowały pomiędzy ciemnymi sosnami, póki jadziołek nie poderwał się z ramienia Szarki z przeciągłym wizgiem. Przy sośnie o poskręcanych korzeniach wiedźma zatrzymała się i przysiadła na przemieszanym z igliwiem piasku. Szarka oparła się o pień. Tuż nad jej głową ze świeżego nacięcia spływały zastygłe krople żywicy.
– Jak w baśni, Twardokęsek – odezwała się wreszcie, bez wysiłku, niemal niedbale odgadując jego myśli. – Tak właśnie było na Wyspach Zwajeckich. Jakbym była zaklętą księżniczką, która po stu latach cudem obudziła się ze snu. Płynęłam w szkwale, trzymałam w dłoniach serca zatopionych dzwonów i tańczyłam z sorelkami na podwodnych łąkach anemonów. Fale przyjmowały mnie jak swoją. Każdy z morskich węży, które w księżycowe noce wynurzają się ze śpiewem z głębin, i każdy z przybrzeżnych prądów, co ciskają łodzie na podwodne skały, znał moje imię, zanim jeszcze postawiłam stopę na pokładzie smoczej łodzi. Nigdy nie wierzyłam, że to możliwe.
Nie przywitała się. Nie spytała, jak mu przeszła zima ani dlaczego nie uciekł z Lipnickiego Półwyspu, gdzie go poniosą oczy. Jak gdyby w ogóle nie było tych wszystkich mroźnych miesięcy, gdy tłukł się na wozie po gościńcu i knuł z Kościejem nad sposobami wykradzenia skarbca rdestnickich kapłanów.
– Krew sorelek – wiedźma obracała w palcach drobną muszelkę – potrafi się upomnieć o swoje dzieci. Dlaczego miałoby być inaczej?
– Jesteście…? – zaczął zbójca ale Szarka przerwała mu niecierpliwie:
– Jeśli poszperać wystarczająco głęboko, każde z nas jest z nimi spokrewnione tak czy inaczej. Nazbyt wiele wieśniaczek usnęło w letnie popołudnie przy leśnych studniach, by śnić sen o dzikim człowieku, który nawiedził je pod postacią niedźwiedzia, i nazbyt wielu parobków ścigało dziwożony w wilgotnym tataraku.
Twardokęsek cofnął się, przerażony. Cokolwiek zdarzyło się na Wyspach Zwajeckich, jej dar spotężniał tak dalece, że zdawała się czytać mu w myślach.
– Czemuż nie? – ciągnęła Szarka. – Skoro od tylu lat hołubimy w kominach ogniowe koboldy i podbieramy pszczoły leśnemu ludkowi? Czemuż i one nie miałyby nam czegoś podebrać? Napatrzyłam się na to na Wyspach Zwajeckich – na dzieci z rozbitych statków, które przywabiły płaczem morszczynkę pod postacią morskiej krowy, aby wykarmiła je własnym mlekiem. Na wodnice splatające rybackie sieci po wioskach i podrzucające odmieńce na progi śmiertelnych ojców.
– Wżdy gadałem, że Zwajce ludzie dzikie, nieuczone – zauważył cierpko zbójca.
Nie sądził, aby dobiegły ją jego słowa. Z głową przechyloną na ramię nasłuchiwała szumu morza.
– Nawet bogowie nie potrafią dopilnować magicznego drobiazgu, co huka w studniach i chichocze w malinowych chruśniakach pomiędzy polami – wtrąciła wiedźma. – Tyle że zwajecki ludek mniej się kryje z ową poufałością. Co drugi woj ma za kmotrę kogoś spomiędzy przedksiężycowych. Jeśli w złej przygodzie w falę wpadnie, wnet go kuma – wodnicha na własnych plecach przez kipiel przeniesie i na bezpieczny brzeg wytaszczy.
– Jeno że po Górach Żmijowych trudno szczuraków w pokrewieństwo prosić – sarknął Twardokęsek.
– I tak dawniej bywało. – Wiedźma wzruszyła ramionami. – Nim się jeszcze Cion Cerenowe sługi na dobre rozkrzewiły po dolinach i jęły posyłać krucjaty w Góry Sowie. Przecie nie znikąd ci się biorą te sny wieszcze, co od nich po nocach skwierczysz a zębami zgrzytasz jako potępieniec…
Zbójca aż na gębie posiniał ze złości na zniewagę. Niby całą zimę cniło mu się za wiedźmą, a ledwie wróciła, miał ją ochotę zadusić.
– Tedy i wam nie trza cudować, żeście z sorelkami w komitywie – wypalił kąśliwie do Szarki, bo z wiedźmą nie było sensu się swarzyć. – Widno był tam który pradziadek nadto skłonny do obłapki z morskimi pannami.
– Mnie, zbójco – Szarka rzuciła mu kose spojrzenie – od maleńkości wodna panna chowała i znałam ich pieśni, nim mnie jeszcze dobrze ludzkiej mowy nauczono. A potem Jill Thuer wyłożyła mi dobitnie parantele moich dziadów. Także tych, którzy brali do łożnicy przedksiężycowe. I zadbała, żebym wiedziała dokładnie, jaką krwawą przemianą Zird Zekrun wplata istotę sorelek w ciało Wężymorda. Czy chcesz o tym posłuchać, zbójco? – Ściągnęła brwi. – Chcesz posłuchać, jak dwoma mieczami przybiłam moją niańkę do gobelinu, na którym królewskie charty ścigały jelenia o porożu z czystego srebra?
Zbójca poczuł mdłą falę obrzydzenia w gardle. Śnił o niej przez te zimowe miesiące noc po nocy, a przecie zdążył zapomnieć o trawiącym ją obłąkaniu.
– Jak nacięłam własne nadgarstki i nasza krew zaczęła się mieszać? – mówiła Szarka. – Dwubarwna krew, żeby dwoje spleść w jedno i połączyć? Z każdą uronioną kroplą pochłaniałam ją coraz bardziej, aż na koniec miałam dość mocy, by uderzyć w samym sercu ich krainy. A potem zabijałam je kolejno, jedną po drugiej, aby na koniec sięgnąć jeszcze głębiej i aby krew splamiła korzenie traw i podziemne źródła.
– Jak wtedy, gdy Wężymord splugawił jasne źródło Ilv – rzekł ochryple.
– Nie – potrząsnęła głową. – Ja jestem z ich krwi i nie mogłam zatkać uszu woskiem, a wody ze źródeł unlinned nie niweczą czarów, co zmieniają śmiertelników w kamień. Chcesz poznać moją historię, zbójco? Naprawdę chcesz?
– Tak – odparł.
Własny głos wydał mu się obcy.
Szarka zaśmiała się. Patrzyła w morze.
– Tam, skąd przychodzę, zbójco, sorelki nie zsyłają rybackim łodziom przyjaznych wiatrów i w czas jesiennych pozdrowień nie znoszą kniaziom sznurów pereł w podarunku. – Podciągnęła wyżej nogi i oparła brodę na kolanach. – Każdego roku ich kraina roiła się szarańczą, wężami i błotną gorączką, co pustoszy całe miasta, a one chodziły nierozpoznane pomiędzy ludzkimi siedzibami i odmieniały w krew wodę w studniach. Widziałam błękitne trawy, jak z każdą wiosną rozkwitają trującym kwieciem, co niesie ludziom szaleństwo, i dziwne deszcze, po których pola stawały się jałowe, a kobiety schły i marniały bezdzietnie. Widziałam wieśniaków o źrenicach białych niczym mleko, ponieważ ośmielili się spojrzeć na unlinned w jej prawdziwej postaci, kiedy o świcie zawołała do nich z głębi leśnego strumienia. Więc nie mów mi o jasnym źródle Ilv, zbójco, bo nie masz pojęcia, czym była kraina, którą zniszczyłam.
– Była żywa – przerwała wiedźma.
Żadna z nich nie mówiła do zbójcy. Miał wrażenie, że tylko powtarzają słowa, bo toczyły tę rozmowę przez całą zimę, ale niczego nie zdołały rozstrzygnąć.
– Ja też byłam żywa! I słyszałam ich krzyki, kiedy ogień sięgnął traw i spopielił unlinned jak wyschnięte siano. Byłam też żywa, gdy płomienie szły ku mnie poprzez komnaty zamku. Rozumiesz to?
– Tak. – Wiedźma przechyliła głowę na ramię. Jej źrenice były wielkie, rozdęte magią.
– Nie rozumiesz. – Szarka potrząsnęła głową. – Nawet ty. Jeśli naprawdę chcesz znać różnicę pomiędzy mną i Wężymordem, spytaj Koźlarza, jakim głosem wołała tamtej nocy w rdestnickiej świątyni umierająca Bad Bidmone. Ale wówczas też nie zdołasz zrozumieć, wiedźmo, bo w twojej krwi nie szumi ta sama błękitna magia, co ożywiała trawy w ich przeklętej krainie, daleko stąd. Nie mam żadnej ochrony przed skowytem konających parthenoti. Nic prócz jadziołka, który w rozpadającej się wieży Nur Nemruta zdołał wydobyć mnie na powierzchnię.
Zbójca w milczeniu gryzł sosnową gałązkę. Niepotrzebnie czekał na nią przez całą zimę i na złamanie karku pędził przez puszczę. Równie dobrze mogło go tu nie być.
– I który co noc przywołuje z twojej pamięci głosy konających. – Jasnowłosa niewiastka zmarszczyła brwi. – Krew i łopot płomieni. I śmierć. Odpędzisz go albo pociągnie cię ze sobą w zagładę.