Изменить стиль страницы

– Młody panicz narwaniec – opowiadał – i z dawna go do tej rebelianckiej brewerii ciągnęło. Wiecie, jak to jest. Czterech chłopyszków podkomorzy spłodził. Ten jest najmłodszy, matki ulubieniec, tedy mu ponad miarę pobłażano. Ale jak łońskiego roku zaczął o żalnickim książęciu gadać, zeźlił się pan ojciec niezmiernie i zakazał nawet wspominać imienia Koźlarza. Zresztą trudno kryć, miał powód.

Wygrzebał z sakwy bukłaczek, pociągnął potężnie i podał zbójcy.

– Pokrzepcie się, przednia siwucha – poradził dobrotliwie. – Aż mi się wątpie skręciły, jakeście na mnie zza tego korzenia skoczyli, a na nerwy zruszone nie masz jak gorzałka. Widzicie, z jaśnie podkomorzym tak jest, że on potężny pan, bogaty, skoligacony. Choć tak po prawdzie – splunął na gościniec – źle z sąsiedztwem żyje. Synaczka najstarszego na dwór do Uścieży posłał i pono z pomorcką dziewką zeswatał. Ot, taki jest… – Przygryzł wąsa i skrzywił się z niechęcią. – Ale wielki pan, bardzo wielki pan – zastrzegł się zaraz. – Tyle że straszliwie spomorzał. Niby zaszczyty wielkie z tego płyną, bo mu za wysługę Wężymord godności, urzędów nadawał i królewszczyzny chętnie w dzierżawę puszcza. Ale – mlasnął językiem – sąsiedzi…

– …się krzywią – dopowiedział Twardokęsek.

– Juści. – Pachołek uśmiechnął się półgębkiem. – Paskudna sprawa. Bo jak wam się zdaje, skąd się wolne królewszczyzny biorą? Ano jest majątek wolny, jak Pomorcy kogoś z naszych na rebelianctwie przydybią i na żerdzi obwieszą. A jaśnie pan podkomorzy nie krzywi się jako inni, tylko bierze, gdy dają. Stąd wielka w narodzie do niego nienawiść. Jeszcze za Jastrzębca trzy razy rebelianci pod dwór mu podchodzili, ognistego kura puścić próbowali. No, ale w dworze czeladzi dosyć, więc popędziliśmy ich precz, aż się po gościńcu kurzyło! – Klepnął się z uciechy po kolanach. – Ale Jastrzębiec zajadły, ścierwo. Jął się na podkomorzego zasadzać. Powiadam wam, straszne czasy nastały, bo jako wściekły pies ganiał i kąsał. Dnia ani godziny człek nie znał. To w karczmie się zaczaił, to na gościńcu, to w lesie. Raz na pastwiskach prawie podkomorzego pochwycił. Szczęściem tuż obok w wiosce Pomorcy w stanicy stali, nadbiegli na ratunek. I wtedym na odchodne Jastrzębca przez łeb ciął. – Z zakłopotaniem podrapał się po głowie.

– Ponoć był wielki szermierz – rzucił z uznaniem zbójca.

– E tam. – Pleskota wzruszył niechętnie ramionami. – Pijany był jak stodoła, tedy żadna sztuka czerep mu poszczerbić. Gorzej, żem sprawy nie skończył. Wywinął się, kurwi syn, i w zamęcie uciekł. Dwie niedziele był spokój. Jakby pod ziemię się zapadł, pewnie zdrowie nadwerężone łatał. A potem znowu wypłynął jak gówno w przerębli. Akuratnie wtedy egzekwie żałobne po świątyniach śpiewano i strach nastał ogromny po tym, jak wieża Nur Nemruta spadła. Więc się pod kapliczką, kurwi syn, zasadził, aby pana pochwycić, jak po nabożeństwie na majdan wynijdzie. Tyle że pan, podagrą złamany, w łóżku leżał, więc zamiast podkomorzego Jastrzębiec dzieciaka złapał. Resztę sami znacie.

Zbójca pokiwał głową, wspomniawszy, jak rebeliancka kompania zabawiała się rzucaniem noży w Nieradzica.

– Dziw, że po podobnej przygodzie wciąż do rebelii ciągnie – mruknął.

– Niby ktoś z młodymi dojdzie? – żachnął się pachołek. – U nas każdy dzieciuch ma tym przeklętym powstaniem głowę nabitą, ale z naszym paniczem było prawdziwe utrapienie. Ojciec chciał go dla bezpieczeństwa precz z Wilczych Jarów odesłać. Tymczasem zaciął się smarkacz. Dwa razy uciekał. Starościńscy go na trakcie chwytali i do dworca na powrózku wiedli. A jaki wstyd był!

Obejrzał się za wóz, żeby sprawdzić, czy Nieradzic nie podszedł za blisko do furgonu, po czym podjął przyciszonym głosem:

– Powiadam wam, pan podkomorzy mało się ze sromoty nie rozpękł. Dzieciaka batogiem oćwiczyć kazał i w więzach do ciemnicy cisnął. Ani matce do niego przyjść nie dozwolił. Surowy on. – Potrząsnął głową i odwrócił spojrzenie. – I wszystko tak być ma, jak sobie umyśli. Co do joty. Nam zapowiedział, że jeśli który paniczowi uciec pomoże, do sądnego dnia w ciemnicy gnić będzie.

Zasępił się i znów zaczął wąs kręcić.

– No, ale z młodym paniczem przeliczył się trochę – odezwał się znowu. – Ledwo nocka nastała, smarkacz guzy czerwone od żupana oberżnął i tym się pachołkom wykupił, co na straży stali. I znowu zemknął. Tyle że na dobre.

Zbójca który bynajmniej nie zamierzał się z Nieradzicową czeladzią pospolitować, zarechotał mimo woli.

– Musiał się pan ojczulek dobrze tą sztuczką zeźlić!

– Zeźlić? – Pleskota uniósł brwi. – Mały włos, a by starostę udusił. Pachołkowi, co przy nim guzy znaleźli, na dziedzińcu łeb nadziakiem rozłupał. Trzech innych powiesić kazał. Srożył się okrutnie. A najbardziej go chyba obeszło, że ludziska jawnie szydzili, iż syna nie umie poskromić, więc jak ma urząd sprawować. Bał się na dodatek, żeby go kniaź z majątków i godności nie obdarł, kiedy się o podobnym przeniewierstwie dowie.

– A Wężymord dba o jedno szlacheckie szczenię, co się ojcu zbiesiło? – prychnął Twardokęsek.

– Wężymord pewnie nie dba. Ale wielu innych czeka, aż się podkomorzemu noga powinie, i ci na pewno kniaziowi doniosą skwapliwie o domowych niepokojach. Dlatego pan podkomorzy tego samego wieczora syna solennie wyklął i z rodziny wypędził. A nam zapowiedział, że jak się który będzie z jaśnie paniczem zmawiał, też na gałęzi skończy.

– Toście są ryzykanci – skonstatował zbójca. – Znaczy, żeście się śmieli przeciwić…

– A co było robić? – burknął Pleskota. – Babka po mnie posłała. Znaczy, jaśnie pani matka – objaśnił. – Widzicie, tam teraz wszystkim podkomorzy rządzi. Ale dworzec mu żona w wianie wniosła, i wioski okoliczne, i lasy, a cały ten folwark od wieków jej ród macierzysty w garści trzymał. Dlatego babkę każdy szanuje niezmiernie, bo ze starych panów tylko ona wciąż żywie. Więc posłała po mnie babka i rzecze: „Ty, Pleskota, z dawien dawna u nas służysz, dobry jesteś pachołek, roztropny. Tedy ja ci powiadam i przykazuję, pluń na tę pomorcką służbę i ruszaj do lasu, panicza dopilnować”. Tom poszedł. – Podrapał się po łbie.

– Nie bałeś się podkomorzego?

– Co bym się miał nie bać? – Pleskota westchnął. – Surowy przecież i w swoim prawie, bo rozkaz wyraźny dał. Lecz jak mus, to mus. Zebrałem dwóch krewniaków, co też w czeladzi byli, i przodem ich posłałem, niby z pisaniem. Sam nocką z dworu uszedłem. Jeno szczęścia nie miałem, bom się w pierwszej wiosce na Pomorców natknął. Za rebelianta mnie wzięli. Zaraz skrępowali i wieszać chcieli, bo teraz w Wilczych Jarach rozmowa krótka.

– Ale nie powiesili.

– Bogowie ustrzegli. – Uczynił dłonią znak chroniący od złego. – Był tam stary wachmistrz, co mnie zapamiętał z czeladzi jaśnie pana. Niedaleko folwarku stali, więc resztę namówił, żeby się do podkomorzego z wizytą wybrali. Powiesić, gada, zawsze się zdąży, a podkomorzy gniewać się może, jeśli pachołka mu pod samym nosem utrupimy. Lepiej już do dworca zajechać, zapytać grzecznie. Gospodarz z niego bogaty, więc przynajmniej taka korzyść będzie, że piwa beczkę wytoczy. I przez pomorckie pragnienie cztery niedziele w ciemnicy przesiedziałem – dokończył kwaśno. – Pan się wściekł.

– Ale obiecywał powiesić – przypomniał zbójca.

– Oj, jak się wydało, żem krewniaków zbuntował – Pleskota machnął ręką – to jeszcze inne obietnice czynił. O zdradzie krzyczał, torturami straszył. W niewolę nawet chciał sprzedać, ale go rozumniejsi powstrzymali, bo nie masz takiego prawa, żeby mógł człeka ze szlachectwa obedrzeć i jako bydlę spieniężać. Długo się burzył i sierdził. Na koniec kazał oćwiczyć i precz przegnał.

– A długoście u niego służyli? – zagadnął zbójca.

– U niego to niezadługo – odparł pachołek. – Z półtora tuzina lat, nie więcej. Ale u babki drugie tyle, bo to, jak wam prawiłem, jej dworzec.

– Szmat czasu.

– Ano szmat… Nic, przynajmniej mogłem wreszcie panicza dopilnować. Wiecie, ród mój nieopodal na porębach siedzi, więc chwacko i bez ceremonii mnie krewniacy do obozowiska zawiedli. No i co ja tam słyszę? – sapnął z oburzenia. – Że nie masz w obozie panicza. Nie wiedzieć, dokąd go zaniosło licho. Pytam więc tych łbów baranich – kiwnął ku pachołkom, człapiącym posępnie za wozem – czego samopas dzieciaka puścili. A ci gadają, durnie, że jaśnie książę posłał panicza w dalekie kraje. Za przewodnika zbójowi go przydawszy. No, srodze mnie tym pomysłem jaśnie książę zawiódł! – Szarpnął wąs. – Oj, srodze.