Изменить стиль страницы

W tamtej chwili pojął, co musi się dopełnić, ponieważ rzeczy dzieją się w określony sposób, a on wystarczająco długo wędrował z Szarką poprzez Krainy Wewnętrznego Morza, by dostrzegać wzory utkane na krosnach bogów. Zrozumiał, że wydarzenia popchną ich ku sobie – płomiennowłosą córkę Suchywilka, co śpiewała z wodnymi pannami, i dziedzica żalnickich kniaziów. Wszystko jedno, ilu jeszcze będzie musiało zdechnąć w szkarłatnym błocie, którym wkrótce staną się Krainy Wewnętrznego Morza. Tamtych dwoje przejdzie ku sobie po ich dymiącym ścierwie jak po moście.

Gorycz nabiegła mu do gęby, w uszach narastał głuchy szum.

Ranny dzieciak z chorągwią coś krzyczał. Krwawe bąbelki pękały mu na wargach.

Zbójca potrząsnął głową, jakby chciał od siebie odepchnąć otępienie. Kilka kroków przed nim Koźlarz parował ciosy ostatniego z Pomorców.

Ostatniego?

Kątem oka Twardokęsek zobaczył cień pomiędzy nagimi gałęziami brzozy.

Piąty pachołek nie miał miecza. Sprytnie zakradł się od boku z rohatyną o liściastym grocie, na którym pobłyskiwały promienie jesiennego słońca. Nie spieszył się. Przyczajony, czekał stosownej chwili. Jego palce, zaciśnięte na drzewcu, były białe, a twarz ściągnęło napięcie.

Był za plecami księcia. Koźlarz nie miał prawa go dostrzec.

Wodze wypadły zbójcy z dłoni. Koń drżał pod nim, niecierpliwie uderzał kopytem. A Twardokęsek nie mógł się poruszyć. Po prostu nie mógł.

Purpurowy żalnicki sztandar upadł na ziemię. Mozolnie, czepiając się pnia brzozy, jasnowłosy dzieciak postąpił ku pomorckiemu najemnikowi. Dwa kroki, nic nadto. Stary żołnierz nie opuścił nawet rohatyny. Po prostu z całej siły kopnął chłopaka w pierś. Mały upadł w zamarzniętą bruzdę, wpił się w nią pazurami, lecz nie podniósł się więcej.

Rohatyna uniosła się, wymierzyła jeszcze staranniej.

Zbójca był o dwa kroki. Nikt na niego nie patrzył. Wystarczyło pchnąć konia, uderzyć kopiennickim szarszunem.

Zęby szczękały mu jak w gorętwie. Wciąż mógł krzyknąć, ostrzec Koźlarza.

Ale nie potrafił.

Pomorzec wyszczerzył zęby, ze świstem wciągnął powietrze. Rohatyna wystrzeliła naprzód jak srebrnołuska żmija. Prosto w odsłonięte plecy księcia.

Twardokęskowi wydało się, że słyszy szczęk ostrza o kolczugę. Ale nie. Książę skręcił całym tułowiem, wychylił się w siodle i z zamachu ciął drzewce.

Koźlarz popatrzył zbójnickiemu hersztowi prosto w oczy ponad resztkami rohatyny i ciałem wilczojarskiego dzieciaka, jakby zamierzał zbójcę przewiercić na wylot. Szare źrenice były przejrzyste i jasne jak woda w górskim strumieniu. I nieludzkie, tak nieludzkie, że zbójcy się wydało, iż książę naprawdę nie jest człowiekiem, bo przecież śmiertelnik nie może z bogami przestawać i duszy zachować nietkniętej, a Koźlarz jeździł w kohorcie Org Ondrelssena od Lodu pomiędzy martwymi królami.

Jednak zbójca stał nieruchomo, tylko mięśnie na karku naprężyły mu się, a przed oczami pomroczniało od trwogi. Nie, nie lękał się Pomorców. Ale w całym długim życiu herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy nic nie napełniło go takim lękiem, jak spojrzenie Koźlarza na tamtej leśnej polanie, u pnia brzozy.

– Podnieś mój znak! – odezwał się wreszcie książę.

Zbójca usłuchał. Pochwycił chorągiew z żalnickim lwem i trzymał ją mocno w dłoniach, kiedy Koźlarz przeprowadził go pomiędzy Pomorcami ku rebeliantom, a także później, gdy wyrzynali resztki frejbiterów.

Potem wracali do obozowiska, spokojnie i bez wrzawy. Tylko ranni charczeli i skowytali na noszach w pośpiechu skleconych z gałęzi i narzuconych skórzanymi płaszczami. Nadchodził zmierzch. Zbójca widział we ćmie jasne włosy Koźlarza i jego płaszcz z purpurowego sukna. Żalnicki książę przesuwał się niespiesznie wzdłuż szeregu, gwarzył ze zbrojnymi i przepijał z manierek, bo noc zapowiadała się mroźna. A Twardokęsek zaciskał ręce na drzewcu chorągwi i nie słyszał nic prócz miarowych uderzeń kopyt na zamarzniętej przecince. W lipnickim obozowisku zeskoczył z konia, rzucił wodze Nieradzicowi i uciekł z placu, jakby go tuzin biesów ścigał. Potykając się, pobiegł ścieżką aż na brzeg Wewnętrznego Morza. Miał ochotę upić się, zamroczyć gorzałką do nieprzytomności. Ale nie potrafił. Upadł na kolana na mokrym piasku i płakał. Złorzeczył bogom i samemu sobie. I nie umiał pojąć, dlaczego.

Noc była głęboka, kiedy zebrał się nieco w sobie i ruszył wreszcie do książęcej chaty.

Na stole kopcił kaganek. Koźlarz siedział na ławie, z łokciami na blacie i głową ciężko wspartą na dłoniach. Nie wyprostował się na odgłos kroków.

– Czas mi się w drogę zbierać – powiedział płaskim głosem zbójca.

– Wnet śniegi trakty zasypią. Powinniście zostać.

– Nie, nie powinienem – zaprzeczył gwałtownie Twardokęsek. – Sami dobrze wiecie.

– Nie wiem. – Koźlarz uniósł czoło. – Wy też nie możecie wiedzieć.

– Czego? – Zbójca zaśmiał się chrapliwie. – Czego, jasny książę, nie wiem? Czy was jeszcze tej nocy we śnie sztyletem pod żebro nie pchnę? Albo gorzałką nie uraczę, czarownym ziółkiem przyprawioną? Tego nie wiem, książę. Ale wiem, że chcę być daleko stąd, kiedy znów Pomorzec stanie wam za plecami. Daleko, daleko stąd.

Książę przez chwilę wpatrywał się w niego bez ruchu, a potem skinął głową. W milczeniu odwrócił gliniany kubek, napełnił gorzałką ze dzbana i pchnął ku zbójcy po blacie.

– Napijcie się ze mną – powiedział.

Zbójca podniósł naczynie do ust i wychylił trunek.

Pili do białego rana. Bez jednego słowa.

* * *

O świcie zbójca poderwał Nieradzica z posłania. Zamierzał się wymknąć cichaczem, ale kiedy podkradł się na dziedziniec, by wyprowadzić konie ze stajenki, spostrzegł, że pod dachem stoi najstarszy z wiergowskich majstrów i przypatruje mu się ze zgryźliwym zadziwieniem. Twardokęsek stropił się nieco.

– Wóz dla was naszykowaliśmy na drogę – rzekł flegmatycznie siwowłosy kowal.

– A co was znienacka troskliwość sparła? – zadrwił zbójca.

– Bo panienka nakazała, żebyśmy na was baczenie mieli – odparł spokojnie stary. – A jak panienka coś sobie upatrzy, to nie poradzisz.

– Jaka panienka? – żachnął się zbójca.

Mistrz kowalski tylko wzruszył ramionami, ale też zbójca nie dopytywał się dalej, bo zobaczył, że dwaj pozostali majstrowie wyprowadzają ze stajni zaprzęg, jakiego nigdy w życiu nie widział. Konie były znajome – te same dwa ciężkie, cierpliwe siwki, które podarował mu Kościej. Za to wóz zdumiał zbójcę bezmiernie. Miał wysokie, pokryte żelazem boki; zwieszały się z nich potężne, grube deski na zawiasie, które, jak szybko zbójca dostrzegł, można było podnieść i zamocować dla osłony. Nawet koła były wysokie, okute metalem, a pomiędzy nimi zwieszała się solidna deska.

Choć ciężki, wóz gładko toczył się po zamarzniętej ziemi.

– Co to jest? – wykrztusił wreszcie Twardokęsek.

– No, wóz, przecie widać. – Majster z niejaką dumą klepnął furę po okutym boku.

– Pokraka nie wóz! – rozdarł się zbójca szczęśliwy, że wreszcie może komuś okazać niezadowolenie. – Ciężki i wielki jak nieszczęście. Jak wam się zdaje, co ja będę wozić? Krowy?

– Głupiście. – Majster strzyknął zbójcy pod nogi brunatną śliną. – Jak was na trakcie Pomorcy opadną, czym się zasłonicie? Rękami? A z tego wozu możecie się bronić, póki wam sił w ramionach starczy i strzał w łukach. Jeno ludzi ze dwóch jeszcze dobrać sobie powinniście, bo głupota w taki czas samowtór po gościńcu się włóczyć. No, ale na durniów człek nie poradzi. – Prychnął pogardliwie i poszedł do kuźni, mamrocząc coś niechętnie pod nosem.

Zbójca stał jeszcze chwilę pośrodku wyludnionego placu. Tylko w strażnicy u bramy paliła się pojedyncza pochodnia.

– To co robić, panie? – Nieradzic szarpnął go za połę kubraka.

Ledwie co opatrzona rana na żebrach zapiekła zbójcę żywym ogniem.

– A co niby? – syknął przez zaciśnięte zęby. – Konie popędzać. Nim słońce wstanie, trza nam być na trakcie.