Изменить стиль страницы

Jaśminowa wiedźma ocknęła się. Zniknął jesienny deszcz. Była tylko zawierucha, która targa żagle okrętów i przywabia topielców w ludzkie siedziby. A kiedy mocniej wytężyła wzrok, widziała leśną drogę, daleko, na południowym skraju Żalników, i mężczyznę, który spał, nisko pochylony na koźle. Pochrapywał przez sen i mruczał coś do siebie, ale nie jej szukał we śnie.

Wiedźma zamrugała powiekami, niecierpliwie strząsając z rzęs łzy.

Szarki nie było we dworcu ani tej nocy, ani poprzedniej. Wiedźma odnalazła ją jednak bez trudu.

– Skoro właśnie tego pragniesz, zbójco – wyszeptała wargami pobielałymi od mrozu. – Skoro jej szukasz.

Granie psów niesie się wysoko, kiedy zwierzęta biegną ścieżką, pod nawisem oszronionej trawy i kolczastych gałęzi. Śnieg zasypuje krople posoki, topnieje na tarczach trawionych we wzór winorośli i kwiatu jabłoni, na grotach koncerzy i rogacin. Buty ślizgają się na oblodzonych skalach. Krwawią palce otarte ostrą krawędzią głazu. Rudowłosa dziewczyna odprawia łowczego pojedynczym skinieniem głowy i nie przerywa pościgu nawet wówczas, kiedy mrok podnosi się wraz z wieczornym chłodem.

Psy szczekają coraz bliżej. Szare mastify, które jednym skokiem potrafią dosięgnąć jeźdźca i zrzucić go z siodła. Coraz częściej na ścieżce leżą ich ciała z otwartymi brzuchami i wnętrznościami rozwleczonymi jak krwawy ochłap. Na samym dole, przy wejściu do nadmorskiej groty suka z poszarpaną nogą skowyczy cicho, kiedy łowczy przecina jej gardło szerokim nożem. Pachołkowie rozpalają pochodnie, lecz odyniec wypada prosto na nich, nim jeszcze smołowane pakuły zajmą się na dobre. Jest biały, biały jak morska piana, a siwe kły wydają się uczynione z najczystszego srebra.

Rudowłosa kobieta unosi włócznię.

Zbójca przebudził się ze zduszonym krzykiem.

* * *

Zarzyczka patrzyła, jak wreszcie ostatni gońcy odjeżdżają z cytadeli. Lodowaty wicher od Cieśnin Wieprzy rozwiewał opończe, a grudki zamarzniętej ziemi pryskały spod końskich kopyt. Wieczorem zaczął padać śnieg. Wielkie ciężkie płatki wirowały wokół oświetlających dziedziniec pochodni. Było tak cicho, że księżniczka słyszała ryk bydła w odległych stajniach. Nie mogła spać. Boso podeszła do okna. W kominie w głębi komnaty buzował ogień, lecz zaścielające posadzkę skóry przeszły chłodem.

Gdyby było takie zaklęcie, pomyślała nagle, żeby cały zamek zapadł w sen. Jak w baśniach, gdzie księżniczka kaleczy się wrzecionem i uśpiona czeka, aż pokolenie przejdzie za pokoleniem. Gdybyśmy tylko mogli położyć głowy na poduszkach i nie słyszeć nic prócz spadających płatków śniegu, latem zaś szumu dzikich róż, które będą rosnąć coraz wyżej, aż zasłonią zamek.

Przez całą jesień nadchodziły wieści, a legendy pęczniały jak dojrzewające dynie. W ludzkich gadkach wszystko było obce, odmienione. Wojowniczka o płomiennych włosach Iskry walczyła z Zarzyczką na schodach cytadeli księcia Evorintha. Nur Nemrut umierał z głową uciętą zakrzywionym ostrzem podobnym temu, którym ongiś zabito Stworzycieli. Przeklęta córka Smardza umykała w kohorcie wiedźm i zwierzołaków aż do Doliny Thornveiin, by wykraść ostatnią spośród żmijowych harf i rzucić urok na kniazia z uścieskiej cytadeli. A wiedźmy pod postaciami czarnych ptaków spadały na uśpione osady, porywały dzieci i prześladowały bydło pomorem.

Nic nie było prawdziwe.

Zarzyczka miała wrażenie, że legenda pożera ją kawałek po kawałku. Opowieści snuły się nisko przy ziemi jak dym z ognisk, w których pieczono rzepę. Wciąż dostrzegała prawdziwe twarze ukryte poza legendą. Czasami jednak wydawało się jej, że prawda nie ma już żadnego znaczenia.

Jak całun, myślała, legendy otulają nas jak trumienne giezło. Niedługo będzie zupełnie obojętne, kim był tamten mężczyzna, który dwa pokolenia wcześniej wyruszył na północ, by zabić żmijów, i kim była kobieta, która nosiła na czole obręcz dri deonema. Nie zostanie nawet ślad po żadnym z nas.

Znak Fei Flisyon wciąż spoczywał w skrzynce z różanego drewna. Szkatułka pachniała zwiędłymi płatkami, przywodząc na myśl ogrody w Dolinie Thornveiin. Zarzyczka nie śmiała spytać Wężymorda, dlaczego nazwał obręcz swoją śmiercią. Zresztą nie mówili o wielu rzeczach. Ćwiczyła się w cierpliwości. Czy nie czekałam całe życie? – myślała czasami gorzko.

Co rano nieodmiennie budził ją tętent końskich kopyt na bruku dziedzińca. Schodziła do wielkiej sali i znów słuchała o okolicach, gdzie chłopi porzucili domostwa i poszli za prorokiem, by czynić pokutę za śmierć bogów. Obłąkany braciszek głosił, że należy krwią odstępców obmyć drogę dla bogini i oczyścić kraj ogniem, a wówczas Bad Bidmone powróci w swą dziedzinę. Czasami jego nauki nazywano po prostu Krwawą Ścieżką.

Tyle że cokolwiek wieszczą chłopscy prorocy, myślała księżniczka, we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza nie ma dość posoki, by na nowo przywołać Bad Bidmone. Nic nie pomoże, choćby wszystkie źródła północy znów zaczęły bić żywą wodą, a żmijowe harfy zagrały na samym progu uścieskiej cytadeli.

Zdumiewające, pomyślała, spoglądając na wirujące płatki śniegu. Zird Zekrun przybył do Rdestnika zabić boginię, gdyż pragnie ożywić martwe ciała Stworzycieli na nadksiężycowych ścieżkach. Szalony prorok żąda ofiary z życia kniahini, aby przebłagać zaginioną boginię. Mój brat chce pokonać Wężymorda, wypędzić frejbiterów i zmieść z tronu moc pana Pomortu. Lecz żadna z tych śmierci nie starczy, by oczyścić ziemię, w którą wsiąkła czarna śmiertelna krew Bad Bidmone. Być może w jednym szalony prorok ma rację – jesteśmy przeklęci. W tym kraju nawet kamienie i kora drzew dźwięczą krzykami umierającej bogini i tylko ludzie wciąż nie pojęli, że oddychają śmiercią.

Świeca w ciężkim srebrnym kandelabrze dopaliła się, skwiercząc.

Dlaczego nie mielibyśmy po prostu odejść? – pomyślała nagle. Spakujemy sakwy, kufry i zawiniątka, objuczymy kilka koni i odjedziemy jeszcze przed świtem, żeby śnieg zasypał ślady, nim wieść rozejdzie się po dolnym zamku. Nikt nas nie będzie ścigał. Zamknę na kłódkę szkatułkę z obręczą dri deonema, spalę księgi Thornveiin i zapomnę formułę ognia, który płonie nawet pod wodą. A potem pozwolę Wężymordowi otulić się szubą i razem zrobić te kilka kroków, które uniosą nas poza mury zamków i świątyń. Kilka kroków, by bezpowrotnie odejść z legendy. Powędrować wyludnionym gościńcem w jakieś odległe miejsca, gdzie nie ogląda się pomorckich szpiegów, rebeliantów Koźlarza czy wyznawców szalonego proroka.

Byłabym tam szczęśliwa, pomyślała nagle. Nie w samym mieście, ale gdzieś wysoko w Górach Żmijowych, w małej dolinie, do której nie zagląda nikt prócz książęcych poborców podatkowych.

Usnęła, zanim Wężymord wrócił z uczty w wielkiej sali.

We śnie szła zapyloną ścieżką pomiędzy kępami dziewanny i dzikiego bzu, z chustą pełną świeżych ziół i spódnicą dla wygody zatkniętą za chłopski skórzany pas. Skałki na stokach były prawie białe od porannego słońca, a łaciate kozy przechadzały się wśród nich, skubiąc skąpą trawę. Minęła spleciony z chrustu płotek. Jabłonie wciąż przesłaniały chatę, niską, o dachu krytym ledwo poszarzałą słomą i ścianach z bali uszczelnionych mchem. Pomiędzy pobielonymi wapnem pniami jabłoni widziała już daszek studni – przechylone przez cembrowinę dziecko z wizji mechszycy nasłuchiwało ech, dziecko o włosach koloru nadbrzeżnego piasku i błękitnych oczach Wężymorda. Przyspieszyła kroku. Nie powinien się tam bawić, pomyślała z przestrachem. Dość jednego nieostrożnego kroku, a cembrowina śliska. Lecz gdy podeszła bliżej, dostrzegła ciemną plamę na plecach dziecka. Nie łatę na kubraku naszytą niewprawną ręką, ale rdzawy zaciek zaschniętej krwi. I strzałę, wbitą głęboko, aż po pierzysko.

Obudziła się z wargami pogryzionymi do krwi. I nic nie powiedziała Wężymordowi.

* * *