Изменить стиль страницы

– Ani chybi żałuje i waszym rozczarowaniem się gryzie. – Zbójca uśmiechnął się nieznacznie.

Pleskota nie rozpoznał jednak kpiny.

– Pożałowałby bardziej, jakby się nasz panicz z tej włóczęgi nie wrócił – rzekł twardo. – Ja wszelką zwierzchność szanuję i ród kniaziowski cenię. Ale gdyby dzieciak przez tę rebelię zmarniał, łeb bym uciął! A co? Jestem człek prosty, na tronach się nie wyznaję. Żelazem jednak robić potrafię i wnet by się okazało, czy jaśnie książę pan jeno dla postrachu to wielkie mieczysko na plecach nosi.

Zbójca spojrzał na niego z ukosa, wspomniawszy wczorajszą potyczkę, jednak zmilczał.

– No, szczęściem nie było trzeba – westchnął pachołek. – Zdrowy wrócił dzieciak. I dobrze się składa, bo książę pan porządny, szkoda by go ciąć…

Tutaj Twardokęsek nie zdzierżył i zarechotał ze szczerego serca.

Pleskota popatrzał na niego z urazą.

– Taż czego rżycie? – burknął.

– A tak mi jakoś wesoło – odparł bezwstydnie zbójca który tak się zatchnął śmiechem, że ledwie dech chwytał. – Prawdziwie, macie w uszanowaniu swych kniaziów.

– Głupstwa gadacie! – Pleskota odął się trochę. – Może tam u was w obcym świecie insze są obyczaje. Lecz tutaj sprawa prosta. Nasz kniaź jest, a nie my kniazia. I nigdy tak nie będzie, żeby go nie mógł szlachcic poczciwym żelazem usiec, jak mu się krzywda dzieje.

– No, przecie się nie stała – rzekł pogodnie zbójca.

Opowieść Pleskoty wprawiała go w coraz lepszy humor.

– Ale mogła się stać! – oznajmił triumfalnie szlachcic. – Na wszelki wypadek postanowiłem mieć na panicza baczenie, żeby mi się znowu spod kurateli nie wymknął, sprytny szczeniak. I dobrze. Bo wczoraj nad ranem przybiega ten barani łeb jeden – z niesmakiem obejrzał się do tyłu – i gada, że książę znów gdzieś naszego dzieciaka posyła. Tedym poszedł pod kuźnię, niskom się pokłonił i tak paniczowi powiadam, że nie będzie się samowtór po drogach włóczył. Chyba że po trupie – moim albo książęcym.

– Książę może się przydać – zauważył zbójca.

– Tak i mnie się zdaje. – Pleskota uśmiechnął się półgębkiem, pierwszy raz. – Zacny pan i po prawdzie nijak go rezać. Szczęściem dał się dzieciak przekonać.

– Jakbyście mu korda do gardzieli przykładli, też by się dał przekonać. Może łacniej nawet – skwitował cierpko zbójca.

– A o tymżem nie pomyślał – przyznał pachołek.

– Tak i mnie chcecie do swojej kompanii przekonać? – spytał Twardokęsek kwaśno.

– Nie krzywcie się na mnie, panie – zreflektował się Pleskota – przecież do was nic nie mam. Jesteście człowiek porządny, panicza na własnych rękach z płomieni wynieśliście. I za tę jedną zasługę szczerze was miłuję i miecza w potrzebie użyczę. Ale z nami wam też bezpieczniej podróżować się będzie. Sami się przekonacie. Myśmy ludzie spokojne, w karności wyćwiczone i do pracy nawykłe. Przydamy się wam.

Zbójca skrzywił się tylko. Wzrok utkwił w dyszlu i zamyślił się posępnie.

Wóz zakołysał się nagle, podskoczył i utknął. Konie szarpnęły się, przestraszone.

– A poza tym kto wam pomoże, jak wóz w wyrwę wpadnie? – zapytał Pleskota chytrze. – Przecie go na grzbiet nie zarzucicie. No, dawajcie chłopaki! – krzyknął do tyłu. – Będziem wyciągać.

Zanim skończyli, wicher ponad lasem uspokoił się trochę. Kiedy zaś Twardokęsek zaciął konie, z nieba począł sypać śnieg. Pnie sosen majaczyły po obu stronach drogi jak widmowa straż. Mróz był słaby. Wielkie białe płatki bezszelestnie tańczyły w powietrzu, by natychmiast stopnieć na rozgrzanych końskich grzbietach. Zbójca pomyślał, że na Wyspach Zwajeckich śnieg już leży głęboki i lody skuły pewnie Cieśniny Wieprzy. W milczeniu kołysał się na koźle i rozmyślał o dwóch kobietach, rudej i brązowowłosej, ukrytych daleko na północy, poza ciemnym łanem żalnickich lasów i połacią Wewnętrznego Morza.

Śnieg cicho przysypywał ślady kół i zbójca nie umiał zgadnąć, co przyniesie zima.

Wreszcie usnął na dobre, ukołysany miarowym turkotem. We śnie słyszał dźwięk harfy i jasne głosy żmijów, które krzyczały w zawiei, wysoko ponad zwajeckimi skałami.

* * *

W zwajeckim dworcu wiedźma poderwała się w wielkim łożu. Ktoś ją wołał. Na oślep wyciągnęła ręce, ale wymacała jedynie kosmatą baranią skórę, którą zarzucono posłanie. Dopiero wtedy przypomniała sobie, że zbójcy nie ma przy niej. Jednak w duciu wichru wyraźnie słyszała jego głos. Przyzywał ją tak mocno, że wyskoczyła na zimną posadzkę i boso podbiegła do okna. Kiedy odsunęła rygiel, wiatr wyrwał jej z rąk okiennice. Zadymka w jednej chwili przemoczyła na wylot koszulę i uniosła wysoko włosy.

Jaśminowa wiedźma szeroko rozrzuciła ramiona. Moc przepływała nad nią i poprzez nią, unosząc ją na powrót w tamten jesienny dzień, kiedy przypłynęli do dworca Suchywilka.

– Patrz! – wykrzyknęła w ciemność ponad wyspą i całym wielkim Wewnętrznym Morzem. – Patrz, kochany!

Żegluga z Urocznej Przystani jest długa, ale deszcz wciąż pada, kiedy smocza łódź przybija wreszcie do zwajeckiego brzegu. Krople rozpryskują się na skalnej ścieżce, na ostrokole z poczerniałych od dżdżu pali, na wrotach obitych żelazem i przystrojonych czaszkami tych, którzy nieproszeni podeszli pod dworzec najwyższego zwajeckiego kniazia. Rudowłosa kobieta w kurcie norhemnów mruży oczy i rozpoznaje je kolejno. Sinoborskie misiurki o pordzewiałych ogniwach, pogięte kapaliny żalnickich najemników, moriony z południowych wysp, pojedynczy szłom zwajeckiego renegata. I na koniec pomorckie hełmy, długi rząd przegniłych brunatnych kit, którymi miota wiatr. Dwa, trzy tuziny głów, które śmieją się do niej obranymi z mięsa ustami.

Pachołkowie otwierają bramę, zanim zdąży je przeliczyć.

Dworzec jest niski, kryty gontem z jasnego drewna. Kępki skąpej, poszarzałej trawy przysiadły tu i ówdzie pomiędzy dachówką, wąskie szczeliny w ścianach zaparto okiennicami. Po kamiennej ościeżnicy wspinają się żmijowe sploty, a u górnej krawędzi drzwi wbito dwa ciężkie gwoździe. Brunatne zacieki spływają aż do ziemi, aż do progu omotanego powojem, ostrokrzewem i wilczomleczem. Rdza szczelnie pokryła krew, lecz wiedźma widzi ją bardzo wyraźnie. Nie musi pytać, kto dawno temu wbijał żelazne ćwieki w drzwi dworca i dlaczego nikt nie ośmielił się ich wyjąć.

Od niskich kamiennych murków, od stajni ukrytej poza tylną ścianą domostwa gromadki służby w zgrzebnych opończach niewolników przyglądają się gościom.

Jadziołek klekocze i syczy na ramieniu Szarki.

Stara kobieta stoi pośrodku dziedzińca, obiema rękoma oparta o obdarty z kory, sękaty kostur, sztywno wyprostowana. Długie siwe włosy unoszą się na wietrze jak przędza, spełzłe, wyblakłe oczy łzawią od torfowego dymu. Na przegubach ma szerokie srebrne bransolety, na piersi pojedynczy medalion ze znakiem Morskiego Konia.

– Llostris – mówi wreszcie stara kobieta. – Och, Llostris. Dziewczyno.

Nic więcej. Ani jednego słowa. Ujmuje rudowłosą palcami, które wydają się kruche jak wiosenny lód, i prowadzi do dworca, do wielkiej sali. A potem sadza ją pod poprzeczną belką, na której wyrzeźbiono skrzydlate węże nieba, zdejmuje skórzaną opończę z jej ramion, nalewa miodu w kielich.

Deszcz stuka po kamiennym dachu, łopoczą płomienie w kominie, a bose stopy służebnych bardzo cicho przesuwają się po posadzce wysypanej świeżymi liśćmi i ciętym sitowiem. Przy kręgu ograniczającym palenisko jednooki niewolnik brzdąka na ręcznicy, siwe ogary skomlą przez sen u jego stóp. Na ściemniałych od sadzy ścianach połyskują zdobyczne włócznie i szafeliny.

I przez całą ucztę Szarka czuje na sobie dłonie Zwajki. Trwożliwe, pospieszne muśnięcia, kiedy stara wygładza jej suknię, dotyka jasnych włosów. Jakby chciała się upewnić, że kniaź nie sprowadził pod dach jednej z morskich boginek, które pod nowym księżycem rozpływają się w morskiej pianie.