Dziewczyna stała w głębi komnaty, przy wysokim pulpicie. Płomień świecy oświetlał od dołu jej twarz i wyostrzał rysy. Nie odwróciła się, kiedy drzwi uchyliły się z cichym skrzypem.
Stara piastunka wsunęła się bezszelestnie do alkierza. Starała się nie spoglądać ku łóżku Kościeja, ale zasłony były rozsunięte i nawet w blasku pojedynczej świeczki nie dało się przeoczyć plam krwi na prześcieradłach. Westchnęła, czyniąc w duchu ślubowanie, że będzie suszyć w intencji ozdrowienia lichwiarza przez bite dwie niedziele, i poczłapała dalej. W rękach trzymała ciężką srebrną tacę z wazą zupy i półmiskiem faszerowanej kaczki.
– Zjedz coś, Złotko – powiedziała, stawiając tacę na skraju stołu.
Z kuchni było daleko i ramiona jej omdlały od ciężaru, ale posługaczki bały się zajrzeć do alkierza. Panienkę uwięziono, szeptano z trwogą w czeladnej, nasłuchując wrzasków batożonego medyka. Dom był zamknięty na głucho, pełen zbrojnych. Służbę spędzono do kilku izb przy kuchni i najemnicy pilnowali, aby nikt nie oddalał się bez potrzeby. Kiedy jeden z chłopców stajennych, zestrachany dzieciak, co ledwie od ziemi odrósł, próbował się wymknąć do domu, nowo przybyli zastrzelili go po prostu z łuku. Bez ostrzeżenia. Jak zająca. A potem kazali stajennym rzucić trupa do kompostownika.
Zbrojnymi nie byli bynajmniej Zwajcy, najęci przez wielmożnego Kościeja do obrony majątku, tylko zupełnie nowe zbiry. Niańka od razu rozpoznała w nich hałastrę, z którą jaśnie panienka przestawała, odkąd na dobre opętał ją alchemik. Stara nie miała jednak wiele do powiedzenia. W istocie musiała długo przekonywać kolejnego bandziora, jednego z kamratów Twardokęska, których jeszcze zimą ściągnął do Wiergów wielmożny Kościej, aby dopuścił ją do biednej panienki.
Piastunka podejrzewała, że zbójcy przemocą trzymają dziewczynę w strzeżonej komnacie. Ale Złociszka była sama. Pośrodku wielkiej ojcowskiej sypialni wydawała się szczuplutka i bezbronna. Niańka ledwie stłumiła okrzyk przerażenia, gdy dostrzegła jej zmasakrowaną twarz, porozrywane płatki uszu i bose stopy, które wystawały spod ojcowskiej opończy.
Piastunka miała ochotę podejść do niej i przygarnąć tę sztywno wyprostowaną dziewczynę, utulić ją i ukołysać, aż wreszcie z jej twarzy zniknie dziwne napięcie, które przywodziło na myśl pośmiertne maski. Ale nie śmiała. Przez ostatnie tygodnie Złociszka oddalała się od niej coraz bardziej. Teraz dziewczyna też nie podniosła nawet głowy. Wciąż pochylała się nad pulpitem, pisząc coś na skrawku pergaminu.
– Trzeba się posilić, Złotko – spróbowała ponownie niańka. – Ojcu nie pomożesz, jeno własne zdrowie nadwątlisz.
– Zostaw mnie – poprosiła cicho dziewczyna. – Nie mogę jeść.
Piastunka nie zniechęcała się jednak. Ze Złociszką zawsze tak było: zrazu krzywiła się i burczała, w końcu jednak dawała sobie wytłumaczyć, co dla niej dobre.
– Świeży rosołek – ciągnęła, jakby nie dosłyszała sprzeciwu. Podniosła wieko wazy i napełniła miskę. – Sama uwarzyłam – dodała zachęcająco. – Powąchaj, Złotko, jak pachnie.
– Nie będę jadła – odparła dziewczyna. Jej głos był napięty, zduszony, jakby z mozołem powstrzymywała krzyk. – Idź stąd, nianiu. Nie mam czasu. Przeszkadzasz mi.
Staruszka pokręciła głową. Złociszka była uparta i nierozsądna jak zwykle.
– Położyć ci się trzeba – podjęła zrzędliwie. – Przespać się, wypocząć. A prędzej z brudu się obmyć, krew z siebie spłukać. Przyodziać się należycie. Nie uchodzi, żeby przez tyle godzin półnago łazić, jak jaka ladacznica. A jutro wszystko będzie lepiej, zobaczysz – mówiła dalej, nalewając do srebrnego pucharka grzanego wina. Zaprawiła je mocno makowym wywarem i dodała korzeni, które stłumią smak. Wystarczy, pomyślała, aby biedactwo wypiło pół dzbanka, a będzie spała jak dziecko. Aż do rana. – Ojciec się może ocknie. A jeśli nie wydobrzeje, zdałoby się kogoś na pomoc wezwać, co cię opieką otoczy i radą wesprze. Ot, choćby rajcę Kurdybana. Wciąż ma do ciebie słabość, choć nie potraktowałaś go najładniej, gołąbeczko, oj nie… – Pokiwała z wyrzutem głową, wspominając, jak to dziewczyna kazała rajcy pół dnia w świetlicy czekać, kiedy z konkurami przyszedł, i w końcu nie zeszła do niego. – Ale jeśli mu do nóg padniesz i o ratunek pokornie poprosisz, nie opuści cię, sieroty biednej, nie poniecha w potrzebie…
Zajęta biadaniem, ani spostrzegła, jak Złociszka poderwała się gwałtownie od pulpitu. Nie usłyszała również ostrza. Dopiero kiedy nóż wbił się w blat o włos od jej dłoni, umilkła w pół słowa. Wpatrywała się w niego z niedowierzaniem, niemo poruszając ustami.
– Nie jestem jeszcze sierotą! – Złociszka przypadła do niej z wściekłością i wymierzyła staruszce policzek. Jej głos załamywał się, przechodził w pisk. – Rozumiesz mnie? Nie jestem sierotą! I nie mów mi, co mam robić i kogo na pomoc wzywać. Nie strofuj i nie pouczaj. Nie jestem dzieckiem. Nie po tym, co się dzisiaj stało. I ani ty, ani Kurdyban nie będziecie rozstrzygać o mojej przyszłości. Rozumiesz? No, odezwij się wreszcie. Rozumiesz?
– Rozumiem – wyszeptała piastunka.
Z rozbitego kącika jej ust płynęła krew.
– Dobrze! – Dziewczyna niecierpliwie podrzuciła głową. – A teraz przyślij mi Lusztyka. I nie wchodź tu więcej nieproszona. Jak będę potrzebowała, zawołam. No, dalej! Na co czekasz?
Staruszka puściła się biegiem do wyjścia z komnaty. Dopiero na korytarzu ośmieliła się przystanąć. Nogi ugięły się pod nią i musiała się oprzeć plecami o drzwi do Kościejowego alkierza. Stała tak dobrą chwilę, a łzy ciekły jej po policzkach jak groch. Płakała jednak bezgłośnie. Nie ośmieliła się wydać żadnego dźwięku, aby nie drażnić tej dziwnej dziewczyny, w którą zmieniła się jej wychowanka.
– Naprawdę chcesz zamknąć miasto? – Lusztyk z niedowierzaniem pokręcił głową. – I wezwać na pomoc żalnickiego księcia?
– Jeśli pomożecie mi utrzymać miasto, póki nie przybędzie Twardokęsek – odparła dziewczyna. – Jeśli mnie nie zostawicie.
Dziewczyna wyrównała jakieś pergaminy na pulpicie. Zauważył, że jej ręce dygoczą jak w gorączce. Wydawała się taka krucha. I młoda. Młodsza o całe pokolenie.
Przypomniał sobie, że nie był wiele starszy, kiedy zamordował syna doży. O poranku przeszedł pomiędzy przekupionymi strażnikami aż do wewnętrznego ogrodu, do rosarium, gdzie jedyny dziedzic władcy Skalmierza spoczywał uśpiony na poduszkach poplamionych winem. Ramieniem obejmował nagą śniadoskórą dziewczynę, córkę kapitana ze Szczeżupin, swoją najnowszą faworytę. Ale łoże było ogromne i w nogach, zwinięte w kłębek jak koty, spały dwie smukłe flecistki. Dziedzic doży lubił bawić się hucznie i aż do bladego świtu.
Żadne z nich nie poruszyło się, kiedy Lusztyk stał u wezgłowia, przyglądając się synowi swego władcy. Nie ocknęli się także, gdy powoli zdjął ramię chłopaka z jego szczeżupińskiej kochanki, a potem zacisnął smukłe palce dusiciela na jego szyi. Śpiewały ptaki i rosa lśniła na płatkach róż. Nikt mu nie przeszkodził.
Nikt też go nie zatrzymał, gdy wyszedł z rosarium i poprzez krużganki ruszył do południowego skrzydła pałacu, gdzie czekała kobieta, dla której poważył się na tę szaloną, nieroztropną eskapadę. Bez słowa pokazał jej kosmyk jasnych włosów. Rozpoznała je od razu. Ostatecznie była siostrą chłopaka, którego dla niej zamordował.
Potrząsnął głową, niezadowolony, że wspomnienia opadły go właśnie tej nocy.
– Nie zostawimy. Ale… – zawahał się. – Pozostaje rada, Złociszko. Wielu ludzi. Większość z nich nienawidzi twojego ojca.
Pierwszy raz nazwał ją po imieniu, lecz nic nie zauważyła. Zbyt pochłaniał ją ciąg wydarzeń, zapoczątkowanych na marmurowych schodach przed świątynią. Już dawno temu poznał tę przerażającą zdolność kobiet. Potrafiły dać się bez reszty owładnąć jednej myśli, pojedynczemu pragnieniu, które przesłaniało wszystkie inne.
Przypomniał sobie twarz kochanki, kiedy ojciec, stary, chytry doża, wyśmiał jej błagania i kazał iść precz. Nie będziemy dla ciebie, powiedział, ani dla twojej niewieściej zajadłości wikłać się w wojnę ze Zwajcami. Z kim niby mamy się swarzyć? Z ojcem twoich dzieci? I za co? Za to, że rozpustnie dzieliłaś z nim łoże przez długie lata, a nie potrafiłaś go skłonić, aby cię poślubił? Nie pomnę, abyś w szczęściu i dostatku wzywała ojcowskiej pomocy. Nie skomlij więc o nią w nieszczęściu. Dość, że nie zamknęliśmy cię w klasztorze, abyś przestała obnosić po dworze swój bezwstyd i hańbę. Ale nie śmiej więcej doradzać mądrzejszym od siebie. Bo mogę zmienić zdanie.