Изменить стиль страницы

Dziewczyna niecierpliwie potrząsnęła głową.

– Co zamierzasz?

– Opowiem ci wieczorem, kiedy z rady wrócę. – Burmistrz ujął jej dłoń i położył ją na swoim przedramieniu, ostrożnie prowadząc córkę ku wyjściu. – Wtedy wszystko się zacznie.

Pomylił się jednak. Zaczęło się znacznie wcześniej.

Złociszka usiłowała sobie później przypomnieć, jak to się naprawdę wydarzyło. Mozolnie, obraz po obrazie odtwarzała w pamięci, jak idzie wraz z ojcem główną nawą świątyni. Drobiny kurzu tańczą w smugach światła, wpadającego poprzez wysokie, wąskie okna. Powoli stawia kroki. Jej świąteczna brokatowa suknia jest naszywana perłami i tak ciężka, że Złociszka musi się mocno wspierać na ramieniu ojca. Rajcy, cechowi majstrzy i zwyczajne pospólstwo rozstępują się przed nimi z szacunkiem. Wszędzie wokół widać głowy, uniżenie pochylone w ukłonie, i rumiane uśmiechnięte twarze.

Kiedy stanęła na progu, ostre słońce uderzyło ją prosto w oczy. Oślepiona przez moment, zgodnie z tradycją pokłoniła się nisko zgromadzonym na placu przed świątynią. Żebracy i pospólstwo wykrzykiwali imię Kościeja i błogosławili go donośnie. Lecz dziewczyna bardzo dobrze wiedziała, że ich zapał podsyca nadzieja na hojną jałmużnę, którą mieszczanie mieli zwyczaj rozdzielać po zakończonym nabożeństwie ku czci świątobliwej księżniczki.

Rozwiązała sakiewkę, pełną dukatów z jej profilem – ojciec kazał je wybić specjalnie na święto z najlepszego kruszcu, bo przecież była jego Złotkiem, jego jedyną córką – i nabrała pełne garście złota. Nie było żadnego ostrzeżenia. Nie usłyszała szczęku zwalnianej cięciwy ani świstu strzały, a radosny ryk tłumu nie osłabł ani na moment. Tylko ramię ojca wysunęło się nagle spod jej dłoni. Zachwiała się, wciąż porażona słonecznym blaskiem i niezdarna w paradnej sukni. Kościej wymówił jej imię w jakiś mozolny i chrapliwy sposób, a potem upadł na schody.

Dopiero wtedy odzyskała wzrok. Zobaczyła, jak na czarnym kubraku ojca, tuż obok ciężkiego łańcucha, który był oznaką godności burmistrza, powoli rozkwita ciemna plama krwi. Zobaczyła też jego ręce, zaciśnięte na grubym suknie, i ciężki, toporny bełt, który wystawał spomiędzy palców.

Złoto wypadło jej z dłoni i połyskliwą kaskadą rozsypało się po schodach, potoczyło w dół pomiędzy tłuszczę.

Rozpoznała ten szyp w mgnieniu oka. I świetnie znała broń, z której go wystrzelono.

Przypadła do ojca, wciąż nie pojmując, nie mogąc uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Pochyliła się nad nim, z całej siły ściskając jego zakrwawione palce i wykrzykując coś bez sensu. Bełt w piersi ojca falował, unosił się i opadał, a pierzysko drżało, jakby poruszane niewyczuwalnym wichrem. Nie wiedziała, co zrobić. Podniosła głowę, szukając wzrokiem przyjaciół ojca, którzy w niedzielne wieczory siadywali w ich ogrodzie i radzili z Kościejem we wspaniałej gościnnej sieni.

I wtedy wokół uczyniło się zupełnie pusto. Znikli gdzieś rajcy w ciemnych aksamitnych kaftanach, mistrzowie cechowi zapadli się bez śladu wśród gapiów, którzy wpatrywali się z obojętną ciekawością na konanie Kościeja, burmistrza Książęcych Wiergów. Nie było w ogóle nikogo. W przenikliwej ciszy klęczała obok umierającego ojca na marmurowych stopniach. Obcy tłum obserwował ją zachłannie, nie chcąc uronić ani krztyny z osobliwego widowiska.

Kulawy, jasnowłosy młodzik w połatanym żółtym kaftanie wyprysnął spośród gawiedzi. Złociszka na zawsze miała zapamiętać jego twarz, zapadnięte ogorzałe policzki i nos złamany zapewne w bitce. Kulejąc, przebiegł kilka stopni i pochwycił mały złoty pieniążek, na którego awersie wybito czysty profil Złociszki. Moneta wypadła mu z palców i z brzękiem potoczyła się w dół po schodach. Wówczas wszystko ożyło.

Tłuszcza rzuciła się ku górze, rycząc wściekle. Złociszka obronnym gestem przygarnęła do siebie głowę ojca, niezdolna uciec, niezdolna nawet się poruszyć. Bo przecież nie mogła zostawić go samego. W ciężkiej sukni i tak nie zdołałaby uczynić tych czterech kroków, które dzieliły ją od progu kąciny, gdzie rozciągała się poświęcona ziemia i gdzie chroniłoby ją prawo azylu. Po prostu patrzyła, jak zgraja oberwańców walczy o złote monety, przepycha się i tratuje. Na dłoniach zasychała jej krew.

Nie zapamiętała, kto pierwszy rzucił w nią jabłkiem. A może była to zwiędła nać albo zgniłe jajo? – nie umiała sobie przypomnieć. Ale naraz ze wszystkich stron posypały się ku niej śmieci, kamyki, spleśniałe owoce. Ktoś krzyknął:

– Zabić dziwkę!

Ktoś inny dodał:

– Obedrzeć ją z tych pozłocistych szatek!

Nigdy, nawet pół wieku później, kiedy była księżną – wdową i z wysokiej wieży własnego pałacu spoglądała na najpiękniejsze miasto Krain Wewnętrznego Morza, Złociszka nie zapomniała tej chwili, kiedy miała szesnaście lat i zupełnie sama klęczała na zimnych stopniach przed świątynią, z głową konającego ojca na kolanach, a tłum rzucał w nią odpadkami i, wrzeszcząc, domagał się jej śmierci.

* * *

Ostatecznie to Cherchel przebił się do Złociszki z dwoma tuzinami wozaków, którzy zleźli się pod świątynię, by popatrzeć na dziwaczną, heretycką uroczystość. Kiedy Kościej upadł, ugodzony bełtem z kuszy, mały minstrel po prostu rzucił się naprzód. Nie rozumiał dokładnie, dlaczego. Dobył korda, który miał ukryty pod kapotą, choć wiergowskie prawa wyraźnie zabraniały wnoszenia broni na plac przed świątynią, i bez namysłu wraził go po rękojeść w plecy obszarpańca, zagradzającego mu drogę na schody. Dziadyga upadł ze stłumionym charkotem. Cherchel zaś wyrwał ostrze i potężnym uderzeniem łokcia odepchnął w bok zażywną babinę w kraciastej chuście, zamotanej na ramionach. Wekiera wysunął się przed kamrata, gołą pięścią ogłuszył jednookiego żebraka i potężnymi ramionami zaczął rozgarniać ludzi jak łan zboża.

Złociszka była szczelnie pokryta zbitym kłębem żebraków, jałmużników i pospolitych łupieżców. Nawet kiedy zbójcy przebili się do niej na wyciągnięcie ramion, Wekiera musiał przemocą odrywać napastników. Cherchel miał mniej cierpliwości. Ciął po dłoniach, zaciśniętych na włosach Złociszki i strzępach szat, walił rękojeścią w gęby, wykrzywione chciwością, kopniakami strącał mieszczuchów ze schodów.

Dziewka leżała na schodach, skulona wokół ciała Kościeja. Nie poruszała się. Z jej brokatowej sukni pozostały strzępy. Ktoś ukradł trzewiczki z czerwonego safianu. Pospólstwo porwało nawet spodnią płócienną suknię.

Przez chwilę bard myślał, że wszystko poszło na darmo, bo nie zdążyli na czas. Jednak kiedy Wekiera bez ceremonii poderwał dziewczynę z marmurowych stopni, jęknęła słabo i uniosła powieki. Cherchel nie miał czasu doglądać jej dłużej. Dwóch wozaków dźwignęło Kościeja, a potem zbitą gromadą ruszyli przez zbitą ciżbę. Tłum milczał wrogo, ale nikt nie ośmielił się ich zatrzymywać.

Kiedy dotarli do kamienicy burmistrza, dziewczyna doszła nieco do siebie. Kościeja wniesiono do jego alkierza i położono na wysokim łożu z baldachimem, przyozdobionym srebrnymi guzami. Choć ledwie trzymała się na nogach, Złociszka rozporządziła służbą, bo ta zbiegła się z całego domostwa, by popatrzeć na nieszczęście pracodawcy. Potem kazała pachołkom rozpędzić gapiów, którzy przyleźli aż pod próg za rannym burmistrzem. Nie obmyła nawet twarzy z krwi i brudu. Po prostu wydawała polecenia odległym, chłodnym głosem, jakby była zupełnie nieświadoma, że stoi przed nimi w łachmanach, bosa i zakrwawiona.

A kiedy Cherchel chciał odejść, znienacka ucapiła go za rękaw.

– Zostań! – rozkazała. Cherchel zobaczył smugę krwi na jej policzku i rozerwane płatki uszu, widać jakiś zapobiegliwy żebrak nie trudził się rozpinaniem kolczyków. – Wy też – dodała do pozostałych trzech zbójców i siwobrodego dowódcy zwajeckich najemników w służbie Kościeja.

Gospodarz spoczywał nieruchomo na wysokich poduszkach. Jego twarz była biała jak nakrochmalone płótno. Domowy felczer nie ośmielił się wyciągnąć bełtu.