– Daleko nie zajedziecie. – Szlachcic wyraził głośno zbójeckie obawy. – Rany się wam otworzą. W pierwszej karczmie zlegniecie…
– Albo i nie.
Zbójca aż podskoczył, słysząc znienacka głos Szydła.
Karzeł miał paskudny zwyczaj podkradać się niepostrzeżenie. Stał teraz przy progu i szczerzył się obrzydliwie. Zza jego pleców wyglądał Chąśnik – miał osobliwy wyraz twarzy i popatrywał niepewnie ku zbójcy. Nic dziwnego, że się wstydzi, skonstatował cierpko zbójca. Przecie ktoś musiał się w tej karczmie o planie wygadać.
– Czego chcecie? – burknął.
– Pono ku Książęcym Wiergom jechać zamierzacie – powiedział karzeł. – Pomóc zatem chciałem.
– A jak? – spytał cierpko zbójca. – Będziecie szydzić i jęzorem mnie nękać, aż do zdrowia przyjdę?
– A tak. – Niziołek przesadził kilkoma susami izbę i bez żadnej racji zdzielił zbójcę przez gębę trzcinką, co ją w ręku trzymał.
Niewiele myśląc, Twardokęsek pochwycił pokurcza za kołnierz kubraka, uniósł i potrząsnął nim sierdziście. Byłby jeszcze o powałę nim wyrżnął, ale Szydło wyciągnął palec i odezwał się karcąco:
– No! Starczy.
Zbójca opuścił go na ziemię, dysząc ciężko z wściekłości. A potem nagle zrozumiał i dech zaparło mu ze zdumienia. Ból zniknął bez śladu. Niepewnie pomacał się pod kubrakiem. Pod palcami poczuł świeżą, zdrową skórę. Wzdrygnął się ze strachu.
– Teraz możecie ruszać – powiedział chełpliwie karzeł. – Jak przyobiecałem.
– Tyle że z Książęcymi Wiergami kłopot będzie – odezwał się od proga Chąśnik.
Coś dziwnego pobrzmiewało w jego głosie i nagle spojrzenia wszystkich obróciły się w stronę Pomorca.
– Kościej ubit – powiedział w głuchej ciszy grasant.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Wielkie nabożeństwo ku czci świątobliwej patronki Wiergów dobiegało końca. Złociszka opuściła głowę i splotła na podołku palce, udając rozmodlenie. Raz po raz czuła na sobie badawcze spojrzenia mieszczan, którzy popatrywali ukradkiem ku ławce, gdzie burmistrz zasiadał pospołu ze swoją jasnowłosą córką, oboje pięknie przystrojeni w świąteczne stroje i tak pogodni, jakby we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza nie gotowano się coraz pilniej ku wojnie.
Tymczasem od sławetnej rewolty rzeźników w mieście nieustannie wrzało. Wprawdzie dwa dni temu Kościej kazał znów powiesić czterech najbardziej uciążliwych buntowników, lecz egzekucja niewiele pomogła. Na domiar złego rajcy niechętnie przyjmowali surowość burmistrza, szczególnie że wymierzona była nie w plebs, za którym na ratuszu z rzadka się ujmowano, ale w zacnych i z dziada pradziada rzemieślników. Niektórzy zaczynali wręcz przebąkiwać, że Kościej skrycie znosi się z obcymi książętami i pragnie zostać jednowładnym panem miasta.
Złociszka uśmiechnęła się nieznacznie. Prawda była o wiele bardziej pogmatwana. Owszem, do domostwa Kościeja często zaglądali emisariusze państewek Przerwanki, rozsianych po Górach Żmijowych, a nawet samego spichrzańskiego księcia, który w obliczu pomorckiej nawały dawał pewne znaki, że jest gotów zapomnieć o zastałej wrogości do Książęcych Wiergów. Ojciec radził z nimi długo i sekretnie, lecz nie sądziła, aby wiele z tego wynikło. Wróg był wciąż daleko, a niepewne sojusze utrudniała pewna nienawiść. Zresztą Złociszka nie przypuszczała, aby Kościej chciał zawierzyć okolicznym panom. Zanadto był chytry i nazbyt dobrze znał ich naturę, by wątpić, że przy najlżejszej sposobności uderzą na kupieckie włości. Dlatego przygotowywał się zupełnie inaczej.
Miała w mieście tuzin szpiegów, utrzymywanych z własnej szkatuły, więc wiedziała, że ojciec zbroi się skrycie i ściąga najemników. Nie ośmielił się ich otwarcie wprowadzić do miasta, w Książęcych Wiergach bowiem nawet burmistrz nie miał prawa czynić własnych zaciągów i trzymać prywatnego wojska. Pozornie wszystko było jak dawniej. Rajcy radzili na ratuszu nad nowym podatkiem na wojnę i nad opatrywaniem podupadłych murów. A w Czerwonym Młynie, majątku Kościeja, roztropnie odkupionym o kilka stajań od Wiergów, czekały już ze cztery seciny wybornych zaciężników. Wiedziała, że niedługo przybędą następni. Ledwie zazieleniły się trawy, jej ojciec rozesłał wieści do werbowników.
Na ratuszu nie wspominano ani słowem o nowym przedsięwzięciu burmistrza, ale dziewczyna zastanawiała się, czy rajcy istotnie nie wiedzą. Musieliby być ślepi i głusi, gdyby nie spostrzegli, że burmistrz coś szykuje. Co prawda Czerwony Młyn wybudowano poza miejskim gruntem, więc nie obowiązywały w nim wiergowskie prawa i Kościej mógł czynić, co zechce. Lecz Złotko nie wątpiła, że co potężniejsze spośród kupieckich rodów rychło zbuntują się przeciwko jego władzy. I podzielą los nieszczęsnych rzeźników. Nie żywiła w tej kwestii najmniejszych wątpliwości.
Nie wątpiła również, że Kościej dawno temu przejrzał jej zamysły. Ostatecznie był jej ojcem i grali w tę grę od bardzo dawna – zastawiali na siebie pułapki, usiłując wywieść się nawzajem w pole. A tym razem wiedział dokładnie, czego pragnęła. I zamierzał jej przeszkodzić.
Uniosła brew i rzuciła mu krótkie ironiczne spojrzenie spod rzęs. Z pewnością szpiedzy donieśli mu o jej konszachtach z alchemikiem. Może nawet wykradli jeden z owych dziwnych łuków, które alchemik nazywał kuszami, gdyż jakiś czas temu kilka sztuk znikło z alchemickiej kamienicy. Ale na razie Kościej nie próbował jej powstrzymywać. Był tak zajęty swoimi sprawami, że nie burczał nawet, kiedy wymykała się o zmierzchu do miasta. Po prostu posyłał kilku zbrojnych, aby strzegli jej w plątaninie wiergowskich uliczek i odstraszali głupców, gotowych napaść na córkę burmistrza.
Teraz wszystko pójdzie szybciej, pomyślała. Może już dzisiaj się rozstrzygnie.
O brzasku do miasta wpadł posłaniec od wiergowskiego rezydenta przy dworze Wężymorda. Żalnicki władca szykował się na wojnę. Miał zamiar uderzyć jeszcze tej wiosny, zanim przekwitną bzy i jaśminy. Dlatego właśnie rajcy kręcili się w swoich ławkach, jakby ktoś im nasypał pod zadki tłuczonego szkła. Na wieczór zwołano radę. Ale kiedy kapłan milkł na chwilę, z tylnych, ocienionych ławek dało się słyszeć niespokojne szepty. Kupcy byli przerażeni. Nie mogli dłużej zwlekać. Dziś wieczorem Kościej poprowadzi radę i zmusi ich, aby opowiedzieli się po jednej ze stron. Złociszce było wszystko jedno, po której. I tak zamierzała wygrać swoją własną wojnę.
Kościej trącił ją lekko w bok i pochyliła się pospiesznie – kapłan rozdzielał właśnie ostatnie błogosławieństwa. Nabożeństwo dobiegło końca. Zaraz mieli wyjść przed świątynię i rozdzielać jałmużnę wśród żebraków, którzy zgromadzili się tłumnie przed wierzejami.
Ojciec podniósł się w ławce, ozdobionej kunsztownymi płaskorzeźbami i wyściełanej czerwonym aksamitem. Chciał przeczekać ciżbę, pomniejsi rzemieślnicy bowiem i pospólstwo przepychali się do wyjścia. Inni rajcy również nie spieszyli się przesadnie. Podchodzili do Kościeja, zamieniali z nim po kilka słów, usiłując wybadać, co też burmistrz zamierza powiedzieć podczas wieczornej narady.
Złociszka trzymała się z tyłu. Stała ze skromnie spuszczonymi oczami, usiłując przybrać na twarz wyraz rozsądnej kupieckiej córki, która wyśmienicie pojmuje powagę chwili. Jednak jej myśli błądziły daleko. Miała tuż za murem sześć tuzinów ludzi, najemników dobrze wyszkolonych w obchodzeniu się z kuszą i innymi alchemicznymi dziwactwami. Kosztowali ją słono i przez ostatnie tygodnie musiała zastawić większość matczynych klejnotów. Zwykle chętnie patrzyła, jak ćwiczą walkę z ciężkich wiergowskich wozów. Dzisiaj jednak była ciekawa wieści z ratusza, więc jak przykładna córka zamierzała czekać w domu na ojca.
– Co teraz będzie, tatku? – spytała cicho, kiedy pozostawiono ich wreszcie samych.
– Wyjdziemy na dziedziniec. – Kościej uśmiechnął się. Droczył się z nią jak zwykle. – Zjemy na obiad prosię w buraczkach. Potem szybciutko na ratusz pociągnę, żeby panowie rajcy zbyt długo nie czekali.