Изменить стиль страницы

– Gdyby wiergowski lud miał jedną szyję, ucięłabym ją z radością. Ale nie ma. Dlatego zrobię, co trzeba. Przekonam ich. Będę się łasić i płaszczyć, póki mi nie uwierzą.

– Pierwej cię zabiją!

Złociszka przypadła do niego w trzech krokach.

– Masz lepszy pomysł? – Złapała go za koszulę i szarpnęła z całej siły. – Bo jeśli nie masz, idź precz, bo na nic się nie przydasz.

Była oczywiście zbyt słaba i zbójca ani drgnął. Zdezorientowany, popatrzył na kamratów.

– Daj spokój, Wekiera. – Cherchel przetarł oczy. – Całą noc rozpuszczałem wieści i ktoś musi wyjść. Nie ja. A stary jak nieżywy leży.

– Zejdź mi z drogi – odezwała się cicho dziewczyna, nie kierując słów do żadnego z nich w szczególności. – Tracę czas.

– Niech weźmie chociaż paru pachołków – zaprotestował za jej plecami Wekiera.

– Po co? – spytał oschle Lusztyk. – W niczym jej nie pomogą. Nie przeciwko takiej ciżbie.

Więcej nie usłyszała.

* * *

Pachołkowie długo mozolili się ze sztabami, które w nocy założono na wrota. Miała wrażenie, że zwłóczą umyślnie, aby mogła jeszcze się rozmyślić i uciec na górę. Kiedy skończyli, siwowłosy Zwajca odprawił ich lekceważącym skinieniem.

– Twoi ludzie są na dachu, panienko – oznajmił poważnie. – Ale tak mi się zdaje, że nie na wiele się przydadzą.

Pomógł jej uchylić drzwi. Potem cofnął się szybko. Za plecami poczuła metalową płytę.

Szepty i pokrzykiwania przycichły, ale może było to jedynie złudzeniem, bo bicie jej własnego serca stało się nagle głośne jak dzwon i przyćmiło wszystkie dźwięki. Nie widziała twarzy, rozmyły się w wielką zamgloną plamę. Wydawało się jej jednak, że tłum odsunął się od niej nieznacznie, jakby przestraszony.

– Okłamano was – odezwała się cicho. Pamiętała, że ojciec nigdy nie podnosił głosu. Wciąż miała na sobie jego opończę. Materia była sztywna od zaschniętej krwi. – Mój ojciec żyje.

Zaskoczyła ich. Na krótko. To wystarczyło jednak, aby mgła rozwiała się nieco. Tuż przed sobą zobaczyła chudego wyrostka w wytartej płóciennej koszuli, upapranej dziegciem. Gapił się na nią szeroko rozwartymi oczami. Zupełnie jakby zobaczył zjawę.

– Mój ojciec odkrył spisek. Rajcy chcieli otworzyć bramy Wiergów przed spichrzańskim księciem. Dlatego próbowali go zabić. Ale im się nie udało.

Chłopak w płóciennej koszuli kiwał głową przy każdym jej słowie. Ale za nim stało jeszcze wielu innych ludzi.

– Łżesz jak pies! – rozdarła się nagle przekupka w czerwonym fartuchu. – Kłamiesz, dziewko, i rajców zacnych szkalujesz. Burmistrz sam na siebie karę z niebios ściągnął, bo boskich praw nie szanował i ludzi porządnych ciemiężył. A na koniec nowe uknuł łajdactwo, od dawnych szkaradniejsze. Jego wszak ludzie na murach stoją, bramy zamknięte trzymają. A po co? Aby nam tu kniaziować!

Gdzieś z głębi tłumu, gdzie Złociszka nie mogła już sięgnąć wzrokiem, ozwały się nieprzychylne pokrzykiwania. Przez ostatnie miesiące wiergowscy mieszczanie srodze doświadczyli surowości Kościeja.

– Dlaczego miałby to zrobić? – spytała dziewczyna. – Przecież i tak trząsł całym miastem. Rada robiła dokładnie, co chciał.

Wrzaskliwa przekupka zamilkła, zdezorientowana. Owszem, Kościej od dawna nie oglądał się na radę. Nikt jednak nie ośmielał się mówić tego głośno.

– Aż w końcu rajcy postanowili go zabić – ciągnęła w martwej ciszy Złociszka. – Skrytobójczo i na progu świątyni. Co zdarzało się też wcześniej i nigdy nie spędzało snu z waszych powiek, zacni wiergowscy mieszczanie. Więc zapewne wielu z was zastanawia się, dlaczego mielibyście dbać o śmierć burmistrza, który wtrącał waszych sąsiadów do ciemnicy i przyozdobił miejskie dusienice ścierwem rzeźnickich mistrzów.

Ogorzały mężczyzna w kapeluszu cieśli otworzył usta, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, dziewczyna gestem nakazała mu milczenie. Nagle zyskała pewność, że zna wszystkie słowa, które należało wypowiedzieć, i strach zniknął bez śladu, ustępując miejsca dziwnemu uniesieniu. Naprawdę mogła tego dokonać. Mogła opanować jedno z najpotężniejszych miast Krain Wewnętrznego Morza.

– Wiecie o krwawym spichrzańskim karnawale. Słyszeliście również, jak w odpłacie za bunt książę Evorinth kazał Servenedyjkom nabijać własnych poddanych na pale ostrokołu. Ten, którego rajcy zapragnęli sprowadzić na miejsce mojego ojca, nie okaże się od niego lepszy ani łagodniejszy. Ale będzie obcy. Nie obierzecie go kolejnym burmistrzem, który, choćby najsurowszy, zasiada w ratuszu z waszej woli i waszego nadania. Pan Spichrzy jest księciem, włada z woli swojego boga. Nazwie naszą religię bałwochwalstwem i obróci nasze świątynie w przybytki Nur Nemruta od Zwierciadeł. Zakaże naszych zwyczajów, odbierze nam dostatki, ziemię i władzę. Zamknie port i rynki, nałoży cło na spichrzańskie bydło i zacznie ściągać podatki z każdej beli barwionego jedwabiu, z każdego kęsa żelaza. Tak właśnie będzie, zacni wiergowscy mieszczanie. Będzie się nami pasł i sycił jak dusiołek aż do ostatniej kropli. Póki wielkie kolebiaste furgony nie wywiozą naszego bogactwa do Spichrzy. Tak to sobie obmyślił rajca Kurdyban. Sprzedał swoje miasto, swoją matkę, za nędzną garść złota.

– Kurdyban nie żyje! – krzyknął ktoś słabo z głębi tłumu. – Pokarała go świątobliwa księżniczka, bo przed jej obrazem zdechł niecnie jak pies.

– A wielka szkoda! – rzucił przez zęby chłopak w wytartej koszuli. – Bo końmi zdałoby się go włóczyć za zdradę.

Jednak baba w czerwonym fartuchu nie ustępowała. Jej twarz wydawała się Złociszce znajoma. Usilnie próbowała dobyć z pamięci jej imię.

– A te zbrojne, co do murów przystępu bronią, może rajca Kurdyban przedśmiertnym tchnieniem na pomoc wezwał? – spytała baba z przekąsem. – Ej, zdaje mi się, dziewko, że jeno poczciwym ludziom we łbie mącisz. Bo prawda taka, że burmistrz podstępnie najemników ściągnął, aby tym łatwiej miastem owładnąć. Ale się przeliczył, kiep jeden, bo go wczoraj ubili. I bardzo dobrze!

– Pono burmistrz żyje! – rozległ się w ciżbie niewieści głos.

– Zaraz tam żyje! – prychnęła niewiasta, biorąc się pod boki i odwracając ku ziomkom. – Tyle wiemy, co dziewka gada. Ale skąd pewność, że nam oczu nie mydli? Przecie to Kościejowa córka, ani chybi od początku w spisek zamieszana. A niedaleko pada jabłko od jabłoni. Powiadają ludzie, że dla niej alchemik wyrychtował tę broń dziwną, co z niej burmistrza ustrzelono. Dla niej, powtarzam. – Wyciągnęła oskarżycielsko palec. – Kto wie, mogła nawet skrycie ojca własnego mord uknuć?

Nic więcej jednak nie zdążyła powiedzieć, bo Złociszka przypadła do niej w dwóch krokach i wymierzyła siarczysty policzek.

– Jak śmiecie? – krzyknęła, a jej głos łamał się od gniewu. – Byliście wczoraj na schodach świątyni, kiedy rajcowscy siepacze mojego ojca mordowali? Zasłanialiście go własnym ciałem przed rozszalałą ciżbą?

Przekupka cofnęła się mimowolnie przed furią dziewczyny. Złociszka nagle przypomniała sobie jej imię. Rurałka, wdowa, która miała kram warzywny na Małym Rynku. Kościej zwykł mawiać, że mąż przekupki obwiesił się na własnym pasku, wpędzony do grobu plugawym charakterem małżonki.

– Tedy sobie teraz popatrzcie! – Wciąż trzęsąc się z wściekłości, Złociszka zrzuciła ojcową opończę, odsłaniając strzępy sukni i ramiona, pokryte krwawymi szramami. – Przyjrzyjcie się dokładnie! – Odgarnęła włosy, aby pokazać rozszarpane płatki uszu. – A jeśli nie dowierzacie, tedy palec w ranę wsadźcie, aby się o ich prawdziwości przekonać. Co wam się zdaje? Że sama chciałam nad miastem panować? Że najemników wezwałam? A skąd ich niby wziąć miałam? Za co kupić? Czym wyżywić?

Potem głos się jej nagle załamał. Rozpłakała się. Przez całą tę długą, wypełnioną śmiercią noc udawało się jej dusić rozpacz. Teraz łzy popłynęły jak groch, przesłaniając widok. Nie umiała ich zatrzymać.

– Okryjcie się, panienko. – Ktoś narzucił jej płaszcz na ramiona. – I nie płaczcie. Nie wolno płakać.