Изменить стиль страницы

Na dodatek jeszcze ta jego córeczka… Kurdyban aż potrząsnął głową, w zadziwieniu nad niewieścią bezczelnością. Porządne córki rajców i rzemieślników znały swoje miejsce. Żadna z nich nie znosiłaby się skrycie z alchemikiem i nie knułaby łajdactw z najemnikami. No, ale to również dało się wykorzystać bardzo zgrabnie, dzięki porozumieniu kilku zacnych ludzi, zatroskanych o przyszłość ojczystego miasta, oraz opiece świątobliwej panienki. Rajca żałował tylko, że nie widział twarzy Złociszki, kiedy spostrzegła, jaką bronią ugodzono jej ojca. Podobno ostatecznie uniknęła śmierci. Hajducy burmistrza zdołali wyprowadzić ją z placu.

Szkoda, bardzo szkoda, pomyślał Kurdyban. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Niech jeno słonko na niebo wzejdzie, zastukają pachołkowie we wrota kamienicy i powiodą hardą panienkę na sąd. Za zdradę i ojcobójstwo. I żeby wszystkie durne dziewki wiedziały, że nie lza rajcy odtrącać, kiedy o rękę grzecznie prosi. Jej stos będzie kolejną drobną przyjemnością, która uświetni ów wspaniały dzień, kiedy rajca Kurdyban włoży na szyję złoty łańcuch burmistrza.

Na razie jednak wszelkie przyjemności przesłaniał ból od nieszczęsnego kamienia, który uparcie nie chciał zejść. Zupełnie jakby się uwziął, aby popsuć Kurdybanowi najpiękniejsze chwile triumfu. Bo ponad dachami Książęcych Wiergów, ponad murami miejskimi, fabryczkami, tartakami, gorzelniami, garbarniami i młynami potężnej republiki kupieckiej powoli różowiało niebo. Wstawał nowy dzień. Dzień, który miał nieodwracalnie należeć do Kurdybana. Oczywiście, jeśli ból w podbrzuszu zelżeje nieco, kamień zejdzie i rajca zdoła się wreszcie dźwignąć z klęcznika.

Modlił się o to tak żarliwie, że nie usłyszał skrzypu uchylanego okna i cichych kroków na czerwonym dywanie, którym wyścielono domową kaplicę. Nie było ostrzeżenia. Coś zakryło mu twarz, dławiąc na zawsze wszelki krzyk. Nie zdążył nawet wierzgnąć.

Ostatnim, co poczuł, była strużka gorącego moczu na udach.

Kamień wreszcie drgnął.

* * *

Rankiem tłum zaczął gromadzić się pod kamienicą burmistrza. Ludzie cisnęli się, przepychali, by znaleźć się jak najbliżej wielkich wrót, ozdobionych herbem z lwem kroczącym. Od świtu po mieście krążyły bowiem dziwne pogłoski. Ludzie nie ochłonęli jeszcze ze zgrozy po tym, jak podczas uroczystych obchodów końca postu skrytobójczo zamordowano burmistrza. Niektórzy gadali jednak, że Kościej nie pomarł wcale, bo go pachołkowie, ranionego ciężko, chyłkiem z ciżby wynieśli. Inni powiadali, że o brzasku znaleziono martwego rajcę Kurdybana, zmożonego dziwną chorobą przed obrazem świątobliwej panienki. Podobno pomorek dotknął też wielu innych rajców z magistratu – pomarli cicho, we własnych łóżkach, bez żadnych widomych znaków przemocy. Każdy miał na powiekach dwa złote denary z wizerunkiem Złociszki. W Książęcych Wiergach pospolicie upatrywano w tym znaku, lecz nikt nie potrafił dokładnie objaśnić, co monety mogłyby właściwie oznaczać.

Ci, którzy mieszkali tuż przy murze miejskim, powtarzali jeszcze dziwniejsze opowieści. Oto o świcie bramy miasta nie otwarły się, jak było w zwyczaju. Na darmo przekupnie i wieśniacy krzyczeli donośnie z błonia przed miastem. Nikt im nie odpowiedział. Jakiś śmielszy garbarczyk z fabryczki nieopodal granicy miasta zastukał do bramy, w której gnieździli się pachołkowie, by zapytać grzecznie o powód owego dziwnego ospalstwa straży. Jednak w zakratowanym okienku w drzwiach pojawiła się obca gęba, z pewnością nienależąca do żadnego z miejskich drabów. Nieznajomy poradził uprzejmie wiergowskim mieszczanom, aby rozeszli się szybko do własnych spraw i nie niepokoili go niepotrzebnie, bo bramy pozostaną zamknięte. Chyba dla potwierdzenia jego słów, na szczycie wieży zaroiło się nagle od najemników ze zwajeckimi łukami. Wobec podobnego obrotu zdarzeń czeladnik uznał, że przyda mu się dzień wytchnienia od wyczerpującej pracy w garbarni, i umknął jak zając. Inni mieszczanie poszli w jego ślady. Tak na wszelki wypadek.

Tylko gospody były otwarte od bladego świtu. Właściciel oberży Pod Żółtym Psem nie kłopotał więcej zapasami piwa. Teraz gryzł się, jak by tu pomimo zamkniętych bram ściągnąć do miasta nowy transport trunku. Wiedział, że musi się spieszyć. Jeśli wrota nie zostaną otwarte, złodzieje i szmuglerzy rychło zaczną żądać fortuny za swoje usługi. A bogowie świadkami, że i w normalnych czasach słono sobie liczyli.

Ludzie pili ze strachu. Powiadano, że w mieście wybuchła jakaś straszliwa choroba, przywleczona przez złych ludzi aż z Żalników, gdzie, jak wszyscy wiedzieli, samozwańczy prorok Bad Bidmone zatruwał studnie i roznosił po wioskach zarazę. Inni z kolei gadali, że w jednym z okolicznych tartaków wybuchł bunt, wzniecony przez czeladników, którzy uciekli ze Spichrzy po zeszłorocznym krwawym karnawale. Ale najwięcej zwolenników miała inna pogłoska, podobno wydobyta podstępem ze spichrzańskich szpiegów, których kilku cnych obywateli przydybało w mieście i na torturach zmusiło do wyznania prawdy.

Podobno rajcy z magistratu znosili się skrycie z księciem Evorinthem i korzystając z wojennego zamętu, chcieli mu poddać miasto. Mieszczanie powtarzali tę wieść szeptem, potrząsając z niedowierzaniem głowami. Bo też istotnie trudno było uwierzyć. Książęce Wiergi od lat oganiały się przed spichrzańskimi zagonami jak potężny odyniec przed sforą psów. I nie po to łożono tak wiele na obronę, aby teraz bez żadnej walki po prostu otworzyć bramy przed najzacieklejszym nieprzyjacielem.

Ale musiał być też jakiś powód, że burmistrza Kościeja zabito – lub próbowano zabić – na stopniach świątyni, a rajcy powymierali w nocy jak rażeni gromem. Nikt jednak nie był pewien, jaki.

Nazwa Spichrzy przewijała się w plotkach bez końca. Ale nie było w tym nic dziwnego. W Książęcych Wiergach powszechnie wierzono, że książę Evorinth i jego miasto są przyczyną wszelkiego zła, włączywszy pomór bydła i gwałtowny spadek cen dziegciu.

Wszystko to sprawiało, że nawet poczciwi rzemieślnicy porzucili swoje warsztaty. Stali teraz pod wielką kamienicą z żółtego piaskowca, przemieszani z czeladnikami, biedotą i żebrakami, niespokojnie oglądając się na siebie. Nie umieli wytłumaczyć, dlaczego nie poszli pod ratusz, gdzie zwykle heroldowie obwieszczali wieści. Ale w jakiś sposób czuli, że to miejsce jest właściwsze. Jeśli burmistrz żyje, wyjdzie na ganek ponad bramą i przemówi do nich. Jeśli zaś nie żyje… Cóż, zawsze będzie wystarczająco wiele czasu, aby wybrać się pod ratusz.

Pomimo szczelnie zamkniętych okiennic Złociszce wydawało się, że z ulicy dobiega ją natarczywy, przyciszony poszum tłumu. Nie pozostało jej wiele czasu. Noc się skończyła i nic nie można było zmienić.

Usiadła na skraju łoża i ujęła rękę ojca. Nie poruszył się. Oczy miał zamknięte, a palce pozostały chłodne i bezwładne.

– Tatusiu – powiedziała, pochylając się nad nim nisko i nieświadomie przybierając ton małej dziewczynki. Nie mówiła do niego w ten sposób od lat. – Musisz się obudzić, tatusiu. Potrzebuję cię teraz. Bardzo cię potrzebuję…

Miała wrażenie, że jego powieki poruszyły się nieznacznie, ale może tylko zachybotał się płomień świecy. Jednak zanim zdążyła cokolwiek zrobić, drzwi otwarły się gwałtownie i do komnaty wpadł Cherchel, a za nim reszta zbójeckiej kompanii.

Bard był nieco potargany, płaszcz gdzieś w mieście zgubił, lecz uśmiechał się z zadowoleniem. Sposępniał prędko, gdy spojrzał na nieprzytomnego burmistrza.

– Nie ocknął się? – zafrasował się Wekiera. – I co teraz?

Złociszka odszukała wzrokiem Lusztyka. Dusiciel krótko skinął głową.

– Nic – odparła. – Wyjdę do nich.

– Czyś ty do cna zdurniała, dziewczyno? – Wekiera aż zatrząsł się z wściekłości. – Po co? Żeby dokończyli, co im się wczoraj nie udało? Rozszarpali cię na strzępy?

Dziewczyna gwałtownie odwróciła się ku niemu i wysyczała, odsłaniając zęby jak kotka: