Изменить стиль страницы

Tutaj wszystko było odmienne, bardzo odmienne. Nawet teraz, pomyślał nieco zgryźliwie Suchywilk, kiedy na ruinach Rdestnika gęsto kwitnie dziki koper, kapłaństwo dalej odprawuje gusła pośrodku pustkowia. Jakby nic się nie zmieniło, jakby nie było pana w uścieskiej cytadeli nad Cieśninami Wieprzy, jakby Zird Zekrun nigdy nie kładł na głowie Wężymorda żelaznej korony kniaziów.

Zrazu myślał sobie, że to jedynie stare mrzonki, które przeżyły dawny świat. Jednak kapłanów było wielu, bardzo wielu. Przeważnie posuniętych w latach, tak że musieli jeszcze bardzo dobrze pamiętać rządy starego Smardza. Tak, stare mrzonki nie zdychają łatwo, myślał Suchywilk, patrząc, jak starcy w długich, białych szatach składają trzęsące się ręce w błogosławieństwach dla młodego kniazia. Jednak było też sporo młodych i zwajecki kniaź nie mógł dłużej wątpić, że zakon bogini przetrwał lata prześladowań. Sama świątynia, choć ukryta pośrodku Nawilskiego Ostępu, niewątpliwie dawała świadectwo ich bogactwu i potędze. Domyślał się też, że muszą być inne podobne miejsca, choć może mniej znaczne i uboższe.

A także żebraczy braciszkowie wędrujący pomiędzy prostym narodem, dodał w myślach, przyglądając się twarzom co młodszych sług Bad Bidmone. Żaden z nich nie nosił tatuażu bogini. Rozsądna rzecz, zdał sobie sprawę Suchywilk, i bardzo przydatna w spiskowaniu. Bo staruchów byle kto wyłuska w tłumie po naznaczonych bliznami mordach, ale młodzi swobodnie znajdą przejście choćby do samej cytadeli Wężymorda.

Suchywilk niespokojnie żuł koniec wąsa. Z wolna przychodził do obawy, że owa tajna koronacja jest czymś więcej, niźli zabawą gwoli pokrzepienia paru starców pamiętających czasy, kiedy Bad Bidmone niepodzielnie królowała na tej ziemi. Być może, pomyślał, być może nasze przymierze z żalnickim wypędkiem przyjmie zgoła inny obrót, niż się z początku zdawało. Ale sami kapłani niewiele znaczą, choćby od rzezi rdestnickiej cytadeli nie przestali mamić pospólstwa gadkami o powrocie Bad Bidmone i przewrotności Wężymorda. Ten bowiem ma za sobą samego Zird Zekruna – i więcej jeszcze, bo pomorckich frejbiterów. Tak, Pomort nie przepuści okazji, by na nowo złupić Żalniki, które ledwo podniosły się po ich poprzednim najeździe. Więc może jest jeszcze nadzieja, pomyślał Suchywilk, że łańcuch przybrzeżnych cytadel, o które od pokoleń walczono nad Cieśninami Wieprzy, przejdzie pod zwajecką komendę. Zważywszy, w czym mieli wspomóc księcia, nie byłaby to zbyt wygórowana cena.

Koźlarz odpowiedział coś na wezwanie niskiego, pokracznego kapłana w szacie zdobionej zielonymi pasami. Jego głos był donośny i czysty nawet tutaj, na samym krańcu przybytku. Jednak kiedy Suchywilk popatrzał ku niemu nad głowami sług bogini, nie dojrzał w twarzy księcia ni odrobiny bogobojnego skupienia i owego zachwytu, co bił od stareńkich kapłanów. Zwajeckiemu kniaziowi wydało się nagle, że Koźli Płaszcz, który nawet w tej zaszczytnej chwili nie wyrzekł się swego imienia i nie zdjął łaciatej opończy, nie żywi wiele więcej szacunku dla kapłańskich ceremonii niż sam Suchywilk. Książę odgrywał swą rolę z powagą, lecz Zwajca nie dostrzegał w nim ani nadmiernej nabożności, ani prawdziwego wzruszenia. Przypatrywał się więc uważnie, myśląc, że ten milkliwy mężczyzna w płaszczu z koźlej skóry może okazać się kimś zgoła odmiennym, niż przywykł myśleć. Bardzo odmiennym.

Nie umiał osądzić, czy to dobrze.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Kiedy Ognicha znalazła kryształowy naszyjnik Nur Nemruta, padał deszcz. Odłamek szkła, niewidoczny w nocnej ćmie, przeciął jej palce aż do krwi. Zacisnęła wargi: nie dalej niż o pięć kroków Kulas rył w kopcu gruzu i nie chciała ściągnąć jego uwagi.

Naszyjnik był bardzo chłodny. Rząd kryształków ostrych niczym wilcze kły, na srebrzystym drucie przeciętym mieczem córki zwajeckiego kniazia. Przechyliła głowę, przyglądając mu się bacznie jedynym okiem, ale nie śmiała rozpalić nawet najmniejszego kaganka i niewiele dostrzegała w ciemności. Nic prócz słabego błysku kryształu. Oblizała niepewnie palce – krew była prawdziwa. Podobnie jak ból.

Deszcz począł padać w Spichrzy w tydzień po tym, jak upadła jasna wieża boga. Ulewny letni deszcz, od którego gniją plony, a ludzi ogarnia szaleństwo. Nad miastem unosił się odór ścierwa nadzianego na pale wokół murów miejskich, a Servenedyjki i książęcy pachołkowie wciąż przetrząsali kamienice w poszukiwaniu nożowników Rutewki. Wiele wieści powtarzano po żebrackich gospodach, a Ognicha nie dowierzała żadnej z nich. Gadano o dziecku książęcej nałożnicy, narodzonym z grudką krwi w zaciśniętej pięści tamtej nocy, kiedy upadła wieża Śniącego, dziecku, któremu nadano złowróżbne imię Sharkah. I o złotowłosej córce Suchywilka, służce Zaraźnicy, która ucięła głowę Krawęska dwoma zakrzywionymi mieczami i kochała się z księciem na parapecie północnej wieży, obojętna na spojrzenia pątników. Gadano też, że Nur Nemrut bezpowrotnie odszedł z Krain Wewnętrznego Morza. Że książę Evorinth wypędził własną matkę ze Spichrzy, zaś jej miejsce zajęła spowita błękitem barbarzynka o twarzy naznaczonej siną farbą. Gadano, że nic nie będzie już takie, jak wcześniej.

Ognicha nie dbała o pogłoski. Padał deszcz, ciepły, letni deszcz, co zmienia ulice Spichrzy w podstępne grzęzawisko i ściąga zgniłe powietrze, przeklętą, krwawą gorączkę, od której pękają wargi, a ciało pokrywa się ropiejącymi wybroczynami. Cztery tygodnie bez najmniejszego znaku słońca, jakby nigdy już nie zamierzało pokazać oblicza nad dziedziną księcia Evorintha. Zbiory butwiały na polach, zaś najdrobniejsze draśnięcie zmieniało się w jątrzące rany. Klątwa bogów, powtarzano ze strachem na miejskich targowiskach. Ludzie umierali na ulicach, przeklinając Krawęska, który sprowadził na miasto zagładę – oraz rudowłosą niewiastę, która poszła do wieży boga z dwoma zakrzywionymi mieczami w dłoniach, aby zamordować jednego z najpotężniejszych bogów Krain Wewnętrznego Morza.

Pomimo przekleństw i przepowiedni, głód zabijał równie okrutnie, jak zawsze.

Resztki zakonu Nur Nemruta – wszyscy, którzy nie zdjęli świątynnych habitów i nie złożyli księciu przysięgi wierności – rozbiegli się po zaułkach miasta jak gromadka robactwa. Książę nie próbował ich ścigać – na razie. Na największych placach miasta odprawiono hekatombę na cześć Śniącego, ofiarę ze stu starannie wybranych wołów, a heroldzi w odświętnych barwach zieleni i złota ogłosili wszem i wobec, że odejście boga jest karą za obmierzłe występki kapłanów. Lecz tak naprawdę nikt w mieście nie wiedział, komu wierzyć.

Bóg tymczasem milczał, ukryty w odłamkach zwierciadeł i obłamach murów; żadne ofiary nie mogły go przywołać. Zaś książę Evorinth przykazał strzec nawet owych nędznych resztek świątyni i nikt nie mógł się doń zbliżyć na strzał z łuku.

Nie bez przyczyny. Ognicha siedziała w żebraczej oberży przy murze szpitala Cion Cerena, ukryta pod ławą, z dala od paleniska. Połatana szmata, która służyła jej za płaszcz, przemokła doszczętnie, nie śmiała jednak podsunąć się bliżej do ognia, by nie ściągnąć uwagi żebraczego starosty. Trzpień nie przestawał pić. Przed wieczorem pachołkowie naszli go w zakręcie Psiego Ruczaju i dla uciechy wysmagali bykowcami – i wówczas przez chwilę Ognicha wierzyła, że istotnie nadchodzi koniec świata, wedle przepowiedni przeklętej księżniczki z kupieckich Wiergów. Bo w normalnych czasach nikt nie ośmieliłby się podobnie pohańbić żebraczego starosty.

Wsunęła się głębiej w mrok, przyciskając do piersi pokrytą zeschniętym mięsem kość i gniewnie szczerząc zęby do psa, który wietrzył za smakołykiem. Bała się odpędzić go kopniakiem, bała się, że Trzpień usłyszy skowyt, sięgnie w dół wielką, porośniętą czarną szczeciną łapą i wywlecze ją na środek gospody. Nie, nie dbał o nią i zazwyczaj nie prześladował dotkliwiej niż inni. Pamiętała, jak leżeli w lepkiej ciemności, a Trzpień przycisnął ją do klepiska tak mocno, że powietrze ze świstem uszło z jej piersi i rozsunął kolanem jej uda. I jak następnego dnia podarował jej żelazną nić, która teraz ciasno splatała włosy Ognichy, i patrzył, gdy udusiła nią pierwszego żebraka: potem poklepał ją po głowie swą jedyną ręką, niby ulubionego psa. Ale dzisiaj wysmagano go na Rynku Solnym i nie spodziewała się podobnej łaskawości. Przed świtem, myślała ze strachem, karczmarz wywlecze ukrytymi drzwiczkami gospody świeże ścierwo.